gracz Gaming granie
(fot. Yan Krukau / pexels.com)

Najdłuższe gry, które skradły nam tysiące godzin

Gaming dzieli się na wiele kategorii gier. Jedne są krótsze, inne dłuższe. Dziś zabiera głos dział gamingowy, dzięki czemu przeczytacie o najdłuższych grach, które skradły nam tysiące godzin.

Kilka słów na początek

Przy dyskusji o Diablo IV i tym, czy warto wydać ponad 300 złotych na kilkaset godzin świetnej zabawy, padł pomysł przejrzenia stosu gier, które zabrały nam z życia kilkaset – kilka tysięcy godzin. W ten sposób powstał niniejszy tekst, gdzie wybrani członkowie gamingowej redakcji Tabletowo podzielili się swoimi ulubionymi/znienawidzonymi już (niepotrzebne skreślić) grami.

Są tutaj single, sieciówki, a także ciekawe wybory.

Najdłuższe gry, w które graliśmy, a nas nie zanudziły

Najpopularniejsza budowla stawiana przez graczy, tzw. kupka wstydu, sprawia, że większość tytułów, po które sięgam, momentalnie po ukończeniu wraca na półkę, a ja staram się nadrobić zaległości. Przez moje pochylone nad klawiaturą i myszką lub ściśnięte wokół pada ręce przewinęło się na szczęście kilka tytułów, które sprawiały, że to, czy gra została ukończona, czy „splatynowana”, przestawało mieć znaczenie. Liczyła się wyłącznie chęć spędzenia kolejnej godziny w świecie wykreowanym przez studio.

Persona 5 Royal

Zaczynasz przygodę jako nastolatek, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Po drodze stajesz na czele grupy nastolatków, niezgadzających się na skorumpowany i zepsuty system, w jakim przyszło im żyć. No i jak na jRPG-a przystało, Waszym arcynemezis okazują się pradawne istoty o niemalże boskiej mocy.

Jak widać trudno jest opisać fabułę Persony 5 w kilku zdaniach, uchwycić jej esencję i nie brzmieć dziwacznie. Pod płaszczykiem historii, wynoszącej nastolatkowy bunt do rangi bitwy pomiędzy aniołami i demonami, znajduje się symulator chodzącego do liceum Japończyka, który wybiera się z przyjaciółmi na bilard, pracuje dorywczo w kwiaciarni czy spędza czas w kinie na „The Duhvengers”.

Nie mija kilka (tak naprawdę to kilkanaście) godzin zabawy z grą, a Wasz czas wolny zaczyna wyglądać jak retrospekcja młodzieńczego FOMO. „Z kim się dzisiaj spotkać?”, „Czy mam spróbować poprawić swój wynik na stanowisku bejsbolowym, czy może lepiej pouczyć się do egzaminów?”

Wiele gier może pochwalić się na HowLongToBeat.com faktem, że znalezienie i zdobycie wszystkiego, co jest w grze do znalezienia i zdobycia zajmuje graczom ~100 godzin. Niewiele jest jednak takich gier jak Persona 5 Royal, gdzie poświęcenie 130 godzin oznacza wkręcenie się w główny wątek, zadania poboczne, przy których czujecie, że mają one sens i spędzanie czasu z towarzyszami, z których chce się bliżej poznać.

Zamiast kliknąć przycisk „Odinstaluj” na PlayStation 5 po ukończeniu Persony 5 Royal, od razu miałem ochotę jeszcze raz wyjść z Ryuujim na siłownię, zaprosić Okumurę na kawę czy spróbować skompletować listę Person. Czy to oznacza, że wtopiłbym właśnie kolejne 100 godzin na chodzeniu po Pałacach i Mementach będących częścią ukrytej ludzkiej świadomości? Jak najbardziej.

Tu wstaw dowolnego Soulsborne’a

Jeżeli według kogoś naginam zasady listy, bo można tu wspomnieć o jednym tytule, a nie o całej serii, mam na swoje usprawiedliwienie pewne spostrzeżenie. Niektóre serie oferują zupełnie inne doświadczenie gameplay’owe w poszczególnych tytułach (Gothic, Fallout, GTA czy Need for Speed), inne gry natomiast starają się nie budować nowych fundamentów, tylko oferują zbliżone doświadczenie, które w kolejnych odsłonach jest udoskonalane lepiej lub gorzej (Gran Turismo, wszelakie bijatyki).

Tymczasem we wszystko, co Hidetaka Miyazaki wraz z magikami z From Software wyczarował od czasów Demon’s Souls, gra się niby tak samo, ale jednak inaczej. Wygląda to tak, jakby animacja pchnięcia rapierem czy zamach zweihanderem nie zmieniła się nawet o klatkę przez ostatnich 13 lat, ale wiele innych elementów wokół ulega delikatnej fluktuacji. A to leczenie nie zatrzymuje postaci w miejscu, a to konstrukcja świata – zamiast połączonych ze sobą komórek – przypomina wypady z głównego huba… długo by wymieniać.

Jednak każdy tytuł współdzieli w moim sercu jedną cechę. Ja cholernie mocno chcę w to grać. Właśnie kończę pierwsze podejście do Bloodborne’a i czuję, że mógłbym spędzić z nim resztę roku. Każdą bronią walczy się inaczej, przez co trzeba (i chce) się jej nauczyć. New Game+ pozwala ci sprawdzić, ile się nauczyłeś podczas zabawy i czy pierwszy boss nadal będzie sprawiał ci tyle problemów. Build postaci zostaje z tobą na dziesiątki godzin – to nie Skyrim, gdzie w dwie sekundy ze skrytobójcy zamieniasz się w maga.

Z pewnością wiele osób odbiło się od gier Fromsoftu, w tym ja. Kiedy kupiłem Dark Souls: Prepare to Die Edition na wyprzedaży Steamowej i, nie wiedząc, gdzie iść po ukończeniu samouczka, odpuściłem. Kiedy jednak opanowałem pewne podstawy i zmieniłem mindset, z łatwością przyszło mi wchodzić coraz bardziej wgłąb króliczej nory.

Twoje parady, uniki i poznanie zestawu ciosów przeciwnika sprawiają, że pojedynek staje się fizycznym doświadczeniem wykraczającym poza ramy LED-owego monitora/telewizora. Krzyżując miecze z Gaelem, Artoriasem lub Sierotą z Kos adrenalina wyostrza zmysły, zmusza cię, abyś z rozwagą wyrywał przeciwnikowi powoli kawałki zdrowia, a kiedy decydujący cios powala go, wybierasz z menu gestów „ukłon” wiedząc, że stoczyliście uczciwą bitwę, gdzie nie liczy się suwak poziomu trudności, tylko to, czego się nauczyłeś.

I tak od 2009 roku – po setki godzin w każdym tytule. Nie ma mowy o znudzeniu – jest tylko obsesja na byciu coraz lepszym.

The Elder Scrolls III: Morrowind

To się musiało tutaj pojawić. Morrowind mógłby pojawić się na niemal każdej pozytywnej liście, jaka przychodzi mi do głowy. „Najlepsza gra”, „Najlepsza muzyka”, „Najlepszy otwarty świat”. No, może poza „Najlepsza walka” – aż tak mnie nie pogrzało, żeby starcia na śmierć i życie z krabami błotnymi, gdzie połowa machnięć mieczem chybia, uznać za co najmniej dobre.

Od premiery trzeciej części The Elder Scrolls minęło 21 lat i na rynek trafiły dziesiątki gier, które próbowały zagrozić jego pozycji na osobistej liście ulubionych RPG-ów. Nie udało się to ani Skyrimowi, ani Wiedźminowi 3. Wątpię, że zrobi to TES: VI, Avowed czy jakiekolwiek inny zapowiedziany (lub nie) tytuł fantasy.

screen z Morrowind
No w 2023 roku nie wygląda to zbyt atrakcyjnie

Tworzymy kolejne gry, gdzie lasy, rzeki i góry wyglądają pięknie i niemal realistycznie. Tymczasem na wyspie zamieszkanej przez Dunmerów przemieszczamy się wśród kilkunastometrowych grzybów. Możemy odwiedzić Ald’ruhn, gdzie Rada Redoran mieszka w skorupie gigantycznego kraba lub skorzystać z transportu w postaci łazików przypominających pcheł. W ten sposób trafimy do Vivek, nad którym wisi Baar Dau, ogromny głaz rzucony przez Szalonego Boga Sheogoratha, powstrzymywany przez boską moc Viveka.

Kiedy jeszcze w śledzeniu ilości ogranych godzin w grach pomagał mi program Xfire, pamiętam, że licznik przy The Elder Scrolls III: Morrowind wskazywał ok. 500 godzin zabawy. Być może od czasu zamknięcia aplikacji udało mi się zrobić drugie tyle?

Jednego jestem pewien – niezliczona liczba modów, projekty pokroju Tamriel Rebuilt sprawiają, że nie mam wątpliwości, że Vvanderfell jeszcze nie raz przyciągnie mnie do siebie. Przy okazji sprawi, że poczuję się znowu jak w 2007 roku, kiedy kupiłem go wspólnie z bratem w wydaniu Platynowej Kolekcji i z premierową edycją TES: IV Oblivion. Kiedy on wychodził właśnie z podziemi pod Cesarskim Miastem, ja ruszałem ku swojemu przeznaczeniu z małej rybackiej wioski Seyda Neen…

screen z Morrowind

Słowem wstępu

Choć nie wiem, jakie produkcje pojawiły się na tej liście do tej pory (dowiem się dopiero, czytając ten artykuł 😉), tak jestem przekonany, że przynajmniej jeden tytuł jest rozbudowaną grą, której przejście zajmuje przynajmniej trzycyfrową liczbę godzin. Jeśli o mnie chodzi, to obawiam się, że nie mogę się takimi tytułami pochwalić. Nigdy nie intrygowało mnie Diablo, serii Fallout poświęciłem niewiele uwagi, natomiast w Wiedźmina wciąż nie zagrałem.

W Cyberpunk 2077 bawiłem się świetnie, jednak po wyczyszczeniu calutkiej mapy przestałem zaglądać do Night City. Mam jednak szczerą nadzieję, że Phantom Liberty (czy jak kto woli, Widmo Wolności), to zmieni! Wracając jednak do myśli przewodniej – które gry sprawiły, że ugrzęzłem w nich na bardzo długo? Zacznijmy od prawdopodobnie najkrótszej wartości…

Mount & Blade: Warband

Siodło i ostrze: wojenna ekipa to gra, której prawdopodobnie nigdy bym nie poznał, gdyby nie mój znajomy. Przychodząc do niego, patrzyłem jak zahipnotyzowany na wirtualne armie, ścierające się ze sobą, czy to podczas potyczki w wiosce, obrony zamku czy wykorzystywania rozmaitych machin oblężniczych, celem zdobycia miasta. Nie powiem, wprawiało mnie to w zachwyt – do tego stopnia, że nie minęło wiele czasu, nim sam na swoim laptopie zacząłem przelewać hektolitry krwi.

Multiplayer mnie zupełnie nie interesował (zresztą, niewiele się od tego czasu zmieniło), jednak otwarty świat Calradii uwiódł mnie swym nieskończonym potencjałem. Wydawał mi się żywy, piękny i zwyczajnie intrygujący, toteż w Warbandzie spędziłem bardzo, ale to bardzo długo.

Podejrzewam, że z 200 godzin by się uzbierało w podstawowej grze i przynajmniej 3 razy tyle, spędzone w różnego rodzaju modyfikacjach. Najlepiej zapamiętałem moda Star Wars Conquest, który był spełnieniem wszelkich fantazji młodocianego fana Gwiezdnych Wojen (nie licząc dobrych gadżetów).

Valorant

Jeśli wierzyć zewnętrznemu trackerowi, to kompetetywny shooter Riot Games wciągnął mnie na 900 godzin. Miałoby to w sumie sens – gram od premiery i mam niemal 250. poziom gracza, jednak musiałem sobie zrobić przerwę na okres 2 aktów. Gdyby nie to, licznik najpewniej przebiłby czterocyfrową liczbę.

Cóż mogę powiedzieć, zakochałem się w tej strzelance od pierwszego odpalenia. Zainstalowałem ją tylko po to, aby sprawdzić, jak wygląda klon Counter-Strike twórców League of Legends i od tego momentu program nie opuścił dysku mojego laptopa. Był to też tytuł, który zainstalowałem jako pierwszy po nabyciu pełnoprawnego PC.

Call of Duty: Black Ops 4

Jeżeli o Black Ops 4 chodzi, to prawdopodobnie znajduje się on idealnie pomiędzy Valorant Riotu, a serią Mass Effect autorstwa EA. Nie jestem w stanie Wam powiedzieć dokładnie, ile czasu tu spędziłem, jednak na pewno więcej, niż na ten moment we wspomnianym shooterze oraz mniej, niż w serii gier RPG. Wbiłem mistrza prestiżu, spędzając może 25 godzin w trybie multiplayer i koło 8 godzin w Blackout (choć progres w nim był liczony osobno, jeśli dobrze pamiętam).

Resztę tego czasu pożarł tryb Zombie – w lokalnym coopie oraz w trybie solo. Współpraca online nie wchodziła w grę, gdyż osoby, z którymi grałem, zwyczajnie raz za razem psuły mi podejście. Tak, ja z tych psycholi, którzy bawili się w robienie Easter Eggów na mapach. Przynajmniej do momentu zdobycia Wunderwaffe – potem bywało z tym różnie…

Przez ponad 6 miesięcy grałem wyłącznie w czwartą część Czarnych Operacji, niemal jedynie w trybie zombie. Poza 700. poziomem Mistrza Prestiżu zdobyłem także maksymalny prestiż każdej broni oraz unikatowy kamuflaż do kilku z nich. Potem odkryłem inną produkcję i jakoś tak samoistnie moje chwile z Black Opsem stały się echem przeszłości. Jest to także jedyna część serii, w której osiągnąłem maksymalny poziom prestiżu (chociaż do maksymalnego poziomu gracza brakuje mi jakieś 300 leveli 😉).

najdłuższe gry - call of duty black ops 4
Grafika promująca CoD: BO4 (źródło: Blizzard)

Mass Effect (seria)

Jeśli wierzyć portalowi howlongtobeat, przejście wszystkich gier z serii Mass Effect wraz z dodatkami zajęłoby niemal 170 godzin (107 godzin w Mass Effect: Legendary Edition + 62,5 godziny w Mass Effect Andromeda). Osobiście jednak spędziłem z tymi grami znacznie, ale to znacznie więcej czasu.

Zacznijmy od faktu, że przeszedłem każdą z nich, na niemal każdej dostępnej platformie, na którą wyszły, na każdym poziomie trudności, każdą dostępną klasą, zarówno jako idealista, jak i egoista oraz w męskiej i żeńskiej wersji pierwszego ludzkiego widma.

Są mi znane wszystkie możliwe zakończenia, każdy wątek romantyczny, a także konsekwencje każdej podjętej decyzji. Jak możecie się spodziewać, poznanie tej serii na wylot zajęło mi troszkę czasu…

Zacznijmy więc od najnowszego, czyli Mass Effect: Legendary Edition – remaster trylogii Sheparda przeszedłem w sumie trzy razy, z czego dwa razy na PC i raz na PlayStation 4 (każde przejście zajęło mi około 100 godzin). Jeśli zaś chodzi o indywidualne części, to sprawa ma się następująco – pierwszego Mass Effect przeszedłem raz, drugiego kilkanaście razy (po 12. straciłem rachubę), trójkę z cudownym zakończeniem natomiast, przynajmniej dwadzieścia razy. Każde przejście zajmowało mi średnio 28 godzin, choć oczywiście były zarówno podejścia, które zajmowały mi niecałe 12 godzin, jak i takie, do których ukończenia potrzebowałem ponad 60 godzin (zwykle przez wzgląd na fakt, że czytałem cały leksykon). Grałem w nie także na wszystkim – Xbox 360, PlayStation 3, dwóch laptopach i komputerze. Matematykę pozostawiam Wam…

Ach i nie zapominajmy o Mass Effect: Andromeda! Ukończyłem go trzy razy, z czego raz na PC, raz na laptopie (do tej pory jestem w ciężkim szoku, że odpalił) i raz na PlayStation 4. W sumie około 170 godzin w tej grze spędziłem i, pomimo faktu, że to już nie była trylogia Sheparda (vel Shepard), nie żałuję ani jednej! W porównaniu do tego czas spędzony w Mass Effect: Infiltrator zdaje się mało istotny, jednak jeśli liczymy wszystko, to liczymy wszystko – we wspomnianej mobilce zatraciłem się na około 15 godzin.

Sieciowe klasyki

Przyszedł więc czas na moje zestawienie gier. Zacznę od sieciowych klasyków, które razem pochłonęły u mnie lekko ponad 5 tysięcy godzin, jak nie więcej. Od dzieciaka ogrywałem namiętne League of Legends, Counter Strike, FIFA, a wreszcie także Call of Duty. Lubię rywalizację sieciową i dlatego właśnie takie tytuły mnie wciągnęły na maksa. Poczynając od właśnie League of Legends, gdzie zachłysnąłem się na początku drugiego sezonu (przeszło 12 lat temu) pomysłem meczów 5 na 5 i tymi dziwnymi ludkami biegającymi po mapie, przez Counter Strike’a przy sukcesie Virtusów w Katowicach, aż po Call of Duty i FIFA.

Szczególne miejsce w moim sercu na pewno ma właśnie FIFA. Tysiące godzin, zaczynając od FIFA 08, wieczny łomot od botów na zbyt wysokim poziomie trudności, aż wreszcie sięgnięcie po pierwsze poradniki do internetu i nauczenie się tego, jak grać. Tryb FUT wywrócił całą serię do góry nogami, ponieważ od tego momentu EA zaczęło na to kłaść główny nacisk i nie ma w tym nic dziwnego. Jednocześnie zwiększyło to moje zaangażowanie w grę i każdego roku teraz namiętne ogrywam FIFA od września do okolic lutego.

Gen rywalizacji jest we mnie silny, więc po prostu lubię wszelakie gry multiplayer. Jako że postanowiliśmy postawić na 3-4 tytuły, a ja nie mogłem nie wspomnieć o kolejnych grach, to połączyłem multi w jedno. Gdybym miał podzielić to godzinowo, to każda z nich na liczniku ma co najmniej trzy zera i jedynkę z przodu. Obecnie w Lola już raczej nie grywam, CS-a zamieniłem na Valoranta, a w przypadku Call of Duty czekam na lepsze czasy.

No i czekam na dziedzica serii FIFA, czyli EA Sports FC. Mam duże oczekiwania względem tej produkcji i liczę, że się nie zawiodę.

Halo, halo?

W zestawieniu gier, które ukradły mi tysiące godzin, nie mogło zabraknąć Halo. Legendarna seria FPS ogrywana przeze mnie była na Xbox 360. W zasadzie było to w czasach, gdy mój PC potrafił odpalić jedynie Gothica 2 i League of Legends (ledwo), więc Halo było jedyną alternatywą. Kampanię znam na wylot, w zasadzie do teraz większość dialogów mógłbym powtórzyć z pamięci. Ograłem ją kilkanaście razy, a niektóre misje to nawet i kilkadziesiąt. Szkoda, że ostatnia część serii jest strasznie nijaka, żeby nie powiedzieć, że wręcz fatalna.

Najbardziej w tym tytule wciągnął mnie po prostu gameplay i sam pomysł biegania w wielkiej, stalowej zbroi, niczym Iron Man oraz siekania na kawałki kolejnych rywali. Nigdy jednak nie korzystałem dłużej niż kilka minut ze standardowego zestawu uzbrojenia. Bronie obcych ras zawsze wydawały mi się jakieś takie bardziej fancy i przyjemniejsze, więc to nimi się posługiwałem.

Do dziś ubolewam, że nie dane mi było ogranie wszystkich tytułów z tego uniwersum, a obecnie najzwyczajniej w świecie, jak już mam czas, to wolę zagrać w inne produkcje. Halo ma jednak specjalne miejsce w moim gamingowym sercu, bo co by nie mówić, jest to świetnie zrobiony shooter.

Halo Infinite - premiery gier grudzień 2021

For the Horde!

Na sam koniec zostawiłem World of Warcraft. Swoją przygodę z tą grą zacząłem relatywnie późno, ponieważ podczas pandemii, a dokładnie to w pierwszych dniach. Znacie ten vibe, gdy zajęcia lecą w tle, a Wy zajmujecie się wszystkim, tylko nie nimi? No to tak właśnie było tutaj. W końcu Sojusz sam się nie pokona, a Sylvanas czeka na nas z kolejnymi zadaniami.

Za dzieciaka byłem fanem MMORPG, ogrywałem Metin 2, Rappelz i innego tego typu wytwory. Jednak żaden nie wciągnął mnie tak, jak późny World of Warcraft. Wcześniej nie było mnie stać na abonament, bo kieszonkowe wolałem wydawać na coś innego, a w czasach mojego ogrywania tego tytułu, nie było już na serwerach aż tylu graczy (chociaż dalej te kilka milionów robi wrażenie).

Zacząłem od dodatku Battle for Azeroth, chociaż w oczekiwaniu na Shadowlandsy ograłem także Legion. Klimat świata, poznawanie nowych postaci oraz historii, a także ciekawy gameplay wciągnęły mnie na przeszło 200 godzin. To jednak nie był koniec, ponieważ wraz z premierą Shadowlandsów przyszedł czas na PvP i areny, które zabrały mi z życia kolejne 200-300 godzin. Pomimo tego, że uważam Dragonflight za lepszy dodatek niż Shadowlandsy, to w nim nie spędziłem aż tyle czasu.

Jednak kiedyś jeszcze na pewno wrócę.

Czas na Was – napiszcie w komentarzach w jakich tytułach spędziliście najwięcej czasu i dlaczego.