Jak ewoluował mój sprzęt? Od stacjonarki do ultrabooka #projektlaptop

Nieważne gdzie, ważne na czym...?

Wielokrotnie dzieliliśmy się z Wami zestawami aplikacji mobilnych, bez których nie wyobrażamy sobie korzystania ze smartfona. W tak zwanym międzyczasie przewijały się też felietony związane z historią telefonów, które przeszły przez nasze ręce. Dziś natomiast przybliżę Wam urządzenia, z jakich przez ostatnie lata korzystałam do pracy, bo – jak sami za chwilę przyznacie – ewolucja tego sprzętu jest niesamowita. Co ciekawe, punktem stycznym wszystkich tych urządzeń były… procesory Intela.

Komputer stacjonarny

Chyba jak w przypadku każdego, kto miał pierwszy kontakt z komputerami i internetem w latach 90., moja przygoda zaczęła się ze stacjonarką (odziedziczoną po starszym bracie). Nie pamiętam już, jakie miała parametry, bo raz, że nie przykładałam do tego wtedy większej wagi, a dwa – działała, a w tamtym czasie wychodziłam z założenia, że skoro działa, to jest OK, nic więcej do szczęścia nie potrzebuję. Zwłaszcza, że jedyna gra, która mnie wtedy interesowała, to Baldur’s Gate 2 (ej, w momencie jej premiery miałam 9 lat!). Później przyszła pora na odświeżenie komputera, tym razem dzięki drugiemu bratu i tak oto zostałam z pierwszym zestawem, który wykorzystywałam głównie do odrabiania lekcji i przygotowywania referatów (to były czasy…!).

Pierwszy laptop – plastik fantastik, ale działał

Sporo później, już będąc w liceum, stwierdziłam, że pora zainwestować w pierwszego laptopa. Akurat zbiegło się to w czasie z moim debiutem na Komórkomanii (9 lat temu – szmat czasu!), więc pierwsze zarobione pieniądze przeznaczyłam na jeden z modeli Toshiba Satellite. I tu znowu, zabijcie mnie, ale nie pamiętam ani co to był konkretnie za model, ani jakie oferował podzespoły. Tak, wiem, może się to wydawać dziwne w przypadku osoby, która aktualnie jest geekiem, ale kiedyś naprawdę nie interesowało mnie, jaki procesor jest w urządzeniu i ile ma RAM-u… Sprzęt po prostu miał działać. A że mam dwóch braci, którzy potrafili mi ów sprzęt doradzić, to zdałam się na nich. Nie miałam zbyt dużego budżetu, a laptop miał mi służyć głównie do pisania, więc ostatecznie stanęło na relatywnie tanim produkcie, którego obudowa była fantastycznie plastikowa – teraz takiego laptopa, z całą pewnością, bym nie kupiła ;)

Przyszła pora na netbooka… pamiętacie w ogóle netbooki?

Nadszedł moment, w którym zaczęłam trochę jeździć po świecie – początkowo z przyczepą campingową, później kamperem. Jako że chciałam godzić podróżowanie z pracą (zwłaszcza, jak już miałam swoje Tabletowo, początkowo bardzo niewielkie, a teraz już z MILIONEM czytelników miesięcznie!), potrzebowałam urządzenia mobilnego, które będzie dość długo działało na baterii, a jego klawiatura nie będzie przyprawiała mnie o zawrót głowy. Padło na Acera Aspire One D255, którego udało mi się wyrwać – nowego – z komisu – za jakieś 500 złotych. Działać – działał. Co prawda nie był demonem szybkości (Intel Atom N450, 1 GB RAM, 160 GB HDD), ale do moich potrzeb w tamtym czasie był w sam raz. Zresztą, jeszcze niedawno powiedziałabym, że jeszcze go mam, ale w ostatnim tygodniu, w ramach przedsprzedażowego sprzątania mieszkania, oddałam go w dobre ręce – za free, bo wychodzę z założenia, że #karmawraca.

Zbyt głośne klawisze vs studia…

Poszłam na studia. Jak się domyślacie, laptopy, netbooki i innego typu sprzęt nie był zbyt mile widziany – nawet, jeśli chciano za ich pomocą notować wykłady czy ćwiczenia. Głównie dlatego, że wykładowcy byli przekonani, że w tym czasie – zamiast notować – robimy coś zupełnie innego. Drugim, pobocznym powodem, było to, że każda fizyczna klawiatura ma to do siebie, że ją słychać, co może przeszkadzać osobom siedzącym dookoła. Pomysł, jak to rozwiązać, wpadł mi do głowy całkiem szybko – odpowiedzią był iPad 2, którego kupiłam tuż po premierze w celach testowych. I tak, został ze mną do dziś.

Tak, jak wspominałam przy okazji tekstu dotyczącego Lenovo Yoga Book, nie miałam najmniejszych problemów, żeby wprowadzać tekst na wirtualnej klawiaturze ekranowej bez patrzenia na nią. W pewnym momencie wyrabia się nawyk, który powoduje, że nie ma konieczności patrzenia na klawisze – zupełnie analogicznie do pisania na klawiaturze laptopa. Z tą różnicą, że w przypadku tabletów jej po prostu nie czuć pod palcami. Wierzcie mi jednak, można się do tego przyzwyczaić. Do tego, że klawiatura zajmuje pół widoku ekranu – też.

Studiów ostatecznie nie skończyłam (nie, nie wylali mnie za korzystanie z tabletu na wszystkich możliwych zajęciach ;)), a iPada na wyjazdach skutecznie zastąpiłam czymś innym – najpierw hybrydą, a później ultrabookiem.

Pierwszy świadomy wybór: ASUS N56VZ

2012 rok – wreszcie pierwszy świadomy wybór laptopa. Miał być wydajny, nieźle wyglądać i nie kosztować góry pieniędzy. Wszystkie te trzy wymagania spełnił Asus N56VZ – z procesorem Intel Core i7-3610Qm, 16 GB RAM i 15,6-calowym ekranem – co najważniejsze – matowym (!). Kosztował nieco ponad 4 tys. zł. Bardzo dobrze go wspominam. Poza faktem, że poszedł zawias. Wiecie, te laptopy z dwoma zawiasami mają to do siebie…

Dwa lata później i kolejny ASUS, tym razem NX500J

Mogę się pochwalić, że jestem jedyną znaną mi posiadaczką Asusa NX500J w Polsce. Wszystko za sprawą tego, że model ten nie był oficjalnie sprzedawany w naszym kraju. A szkoda, bo parametry oferował naprawdę na poziomie: Intel Core i7-4712HQ 2,3GHz (z Turbo 3,3GHz), 16 GB RAM, NVIDIA GTX850, a do tego SSD 512 GB i ekran 15,6” o rozdzielczości 3840 x 2160 pikseli. Mam go do dziś i bardzo często zdarza mi się na nim pracować.

Zmiana urządzenia wyjazdowego – Acer Switch 10

Mniej więcej w podobnym czasie trafił do mnie Acer Switch 10, który ostatecznie zastąpił tablet i dużego laptopa na wszelkich wyjazdach. Nie było to najbardziej wydajne urządzenie, ale do pracy biurowej nadawało się w sam raz – zwłaszcza przez wzgląd na świetną, naprawdę wygodną klawiaturę. Nie bez znaczenia był tu też pełny port USB w klawiaturze, a także microHDMI i microSD – czyli pełne zaplecze złączy, których potrzebuję i frontowe głośniki, które uprzyjemniały pracę.

Minęły kolejne lata, ja znów wylądowałam z Asusem

Mówcie, co chcecie, ale często mam tak, że już po chwili spędzonej z danym urządzeniem wiem, że chciałabym je mieć na dłużej. Dokładnie tak miałam, gdy pierwszy raz zobaczyłam Asusa Zenbook 3. Kilka miesięcy później był mój ;). Naszą przygodę zaczęliśmy od targów MWC 2017 w Barcelonie i od tego czasu sprawdza się w moich rękach podczas wszelkich wyjazdów, ale często pracuję też z jego poziomu w domu – gdy nie chcę siadać do biurka i dużego komputera, do którego podłączony mam 29-calowy monitor.

Czas pomyśleć nad czymś nowym…? Chętnie pomogę

No i właśnie – Intel dał mi możliwość przetestowania kilku nowych urządzeń, w tym Microsoft Surface Pro i Della XPS 13. Jak wiecie, przez moje ręce przeszedł wcześniej Zenbook 3, Lenovo Yoga 720 i ostatnio Huawei Matebook X. Mając dość duże rozeznanie w ultrabookach dobrze wiem, co w trawie piszczy. Jeśli więc stoicie przed wyborem nowego urządzenia tego typu – dawajcie znać w komentarzach, postaramy się coś doradzić w odpowiednim budżecie.

Pamiętajcie też, by koniecznie dać znać, jaki sprzęt przeszedł przez Wasze ręce przez ostatnie lata. Pamiętacie go w ogóle? Komentarze są do Waszej dyspozycji!

Ostatnio na łamach Tabletowo mogliście się zapoznać z recenzją najnowszej generacji laptopa Dell XPS 13, którego używam od kilku tygodni. Moi technologiczni koledzy, Mobzilla, Robert Nawrowski i Spider’sWeb również podzielili się z Wami swoimi opiniami na temat innych urządzeń z procesorami Intela. Szukajcie ich w sieci pod tagiem #projektlaptop lub kliknijcie na linki, które Wam zamieściłam w poprzednim zdaniu.

A w razie pytań – jestem do Waszej dyspozycji.

Wpis powstał przy współpracy z Intel Polska