Słuchawki Bluetooth? Zobaczmy, ile to warte

Rok 2016 w historii urządzeń mobilnych zapisze się mini rewolucją w kwestii złącz słuchawkowych i zapewne każdy z nas w ciągu najbliższych kilku lat przekona się o tym bardziej lub mniej boleśnie. Postanowiłem zawczasu się przygotować, zanim bezprzewodowa rewolucja rozgości się w branży na dobre.

Future is wireless! – zawołał ochoczo Tim Cook, pakując do pudełka z iPhone’em 7 EarPodsy ze złączem Lightning i przejściówkę na minijacka 3,5 mm.

No właśnie, przyszłością będą słuchawki pozbawione kabli, czy zmianie ulegnie jedynie standard połączenia przewodowego – z analogowego, liczącego sobie kilkadziesiąt lat złącza Jack, na cyfrowy dorobek obecnej dekady, czyli Lightning i USB Typu C? Niewątpliwie oba rozwiązania będą istnieć równolegle, jednak moim zdaniem nowe, cyfrowe wejście nie dorówna w popularności tej wiekowej, uniwersalnej i multiplatformowej wtyczce, jaką jest 3,5 mm minijack. Zrezygnowanie z wieloletnich przyzwyczajeń użytkowników będzie musiało zostać zrekompensowane przez jakąś wartość dodaną – na przykład taką, jak możliwość słuchania muzyki bez kabli.

Piszę ten tekst z perspektywy osoby, która nie miała wcześniej okazji testować słuchawek bezprzewodowych. Przede wszystkim dlatego, że mam niechęć do sporych, nausznych słuchawek, a te dyskretniejsze, dokanałowe jeszcze do niedawna trudno było szukać w wersji Bluetooth, pozbawionej dziwnych pałąków zakładanych na kark (co niejako było sprzeczne z moim głównym wymaganiem, czyli niewielkim rozmiarem).

Jak często zmieniasz słuchawki?

Moje towarzyszyły mi właściwie od 2011 roku. Były to niedostępne już od dawna dokanałowe Phillipsy SHE9551, które swoją charakterystyką zachwyciły mnie na tyle, że gdy je przypadkowo zdeptałem i zniszczyłem, bez zawahania kupiłem dokładnie takie same.

Te niewielkie urządzenia wymieniamy niewspółmiernie rzadziej niż smartfony – zakładając, że jesteś użytkownikiem, który oczekuje od słuchawek nieco więcej niż oferują te, dołączane do zestawu z telefonem. Zazwyczaj zmieniamy je wtedy, gdy odmówią współpracy, zgubią się lub… zmusi nas do tego producent smartfona.

Gdybym w tej chwili wszedł w posiadanie iPhone’a 7, prawdopodobnie pokornie używałbym dołączanej do telefonu przejściówki. Jednak moje wysłużone i do cna wyeksploatowane pchełki akurat dokonały żywota, więc postanowiłem wyprzedzić fakty i jako że chodzą pogłoski, że mój przyszły smartfon zostanie pozbawiony 3,5 mm minijacka, postanowiłem już teraz wyposażyć się na przyszłość.

Jako obiekt zainteresowań wybrałem słuchawki dokanałowe, ponieważ to na tym polu powoli dokonuje się mały przewrót i tutaj inżynierowie mogą wykazać się swoją technologią. Wszak w nausznych słuchawkach znajdzie się dość miejsca i na akumulator i elektronikę, odpowiedzialną za łączność bezprzewodową. Za to bezprzewodowe pchełki to na dzień dzisiejszy dość efektowny popis miniaturyzacji.

Istotna dla mnie jest wielkość, która pozwoli mi zwinąć słuchawki w garści i schować do kieszeni marynarki czy płaszcza, ponieważ używam ich jedynie poza domem – w zaciszu swoich czterech kątów wolę słuchać muzyki na stacjonarnym sprzęcie audio. Nigdy nie kupiłbym słuchawek, wyglądających jak wielkie landryny (jak na przykład te, testowane niedawno przez Kasię), bo po prostu wyglądają dziwnie i zupełnie nie wpasowują się w moje poczucie estetyki.

Bezprzewodowe słuchawki Samsung Gear IconX

Niewątpliwie powstawanie tego typu potworków to rozwiązanie przejściowe i większość producentów będzie podążać kierunkiem nakreślonym przez Apple, ponieważ AirPods to z założenia najbardziej naturalnie wyglądające i funkcjonujące słuchawki bezprzewodowe, jakie do tej pory zaprezentowano.

Słuchawki bezprzewodowe Apple AirPods

O słuchawkach Bluetooth krąży obiegowa opinia, że aby były dobre, muszą być dużo droższe od swoich odpowiedników na kablu i bez „grubszej” gotówki w portfelu nie ma sensu podchodzić do tematu. Jako osoba, której nie wystarcza zestaw słuchawkowy, dostarczany fabrycznie do telefonu, postanowiłem sprawdzić, jaki dzisiaj mogę kupić substytut przewodowych słuchawek, których koszt nie przyprawi mnie o przewlekły „ból portfela”.

Tym progiem bólu w moim przypadku była granica 300 złotych. I o ile nie stronię od wydawania większych pieniędzy na urządzenia audio, o tyle w tym konkretnym przypadku nie chcę przeznaczać więcej na sprzęt, który jest narażony na uszkodzenie lub zgubę (m.in. dlatego, że pracuję w dość trudnych warunkach).

Czy taka kwota jest wystarczająca, żeby nie kupić sprzętu, grającego jak słuchawki z kiosku?

W tym przedziale cenowym nie ma zbyt dużego wyboru zestawów, trafiających w mój gust, ponieważ rynek jest zdominowany przez słuchawki sportowe, oferowane w jaskrawych kolorach z pałąkami zausznymi, mającymi nie dopuszczać do wypadnięcia ich podczas ćwiczeń. To, co zwróciło moją uwagę, to Lamax Beat Prime P-1 – wytwór czeskiej firmy, o której zapewne nie słyszeliście. Po pierwsze ich cena jest o wiele niższa niż mój założony budżet – od 160 do 200 złotych. Po drugie, mają niewiarygodnie wysoką ocenę na Ceneo – 4,91 w 5 stopniowej skali. Szczerze, dla kogoś kto zmienia słuchawki raz na 5 lat i odczuwa niepokój na samą myśl znalezienia odpowiednika brzmieniowego swoich ulubionych słuchawek, taka ilość pochlebnych opinii działa hipnotyzująco. Stwierdziłem, że zaryzykuję, bo za takie pieniądze ewentualne rozczarowanie nie będzie zaskoczeniem.

Słuchawki Lamax Beat Prime P-1

Słuchawki przyszły razem z nieźle wykonanym, chociaż urodą nie grzeszącym etui, zestawem gumek dousznych w 3 rozmiarach, doczepianymi pałąkami zausznymi oraz krótkim przewodem microUSB, przeznaczonym do ładowania. Znalazła się również bardzo krótka instrukcja obsługi oraz kilka niezbyt schludnie wyciętych naklejek z logo producenta.

Wykonanie

Pchełki sprawiają bardzo dobre pierwsze wrażenie: są metalowe, zimne w dotyku, ale też bardzo lekkie. Posiadają coraz popularniejsze w tym segmencie magnesy, pozwalające złączyć zestaw w formę naszyjnika, dzięki czemu w razie potrzeby chwilowego zdjęcia słuchawek, nie trzeba ich chować do kieszeni, ani martwić się, że pozostawione na szyi spadną lub się zgubią.

Słuchawki Lamax Beat Prime P-1

Kabel, który łączy całość, został powleczony bardzo przyjemnym i solidnym oplotem. Na przewodzie znajduje się pilot do sterowania zestawem, w którym umieszczono też elektronikę, odpowiedzialną za łączność bezprzewodową oraz baterię. W przeciwieństwie do reszty, sam pilot nie sprawia wrażenia dobrze wykonanego – jest plastikowy, z luźno osadzonymi przyciskami. Posiada też mikrofon, diodę sygnalizująca status urządzenia oraz gniazdo microUSB, za pomocą którego naładujemy akumulatorek.

Pilot w słuchawkach Lamax Beat Prime P-1

Czas pracy? Producent deklaruje możliwość słuchania muzyki do 5 godzin. Mi – średnio – udawało się osiągnąć czas na granicy 4 godzin, co w zasadzie spełnia moje oczekiwania. W praktyce baterię ładuję dwa razy w tygodniu. Najgorsze jest to, ze nie ma możliwości sprawdzenia stanu naładowania – słuchawki jedynie odezwą się niemal równe 5 minut przed całkowitym rozładowaniem, co nie ma kompletnie sensu. Jeżeli mamy do czynienia z prostym zestawem, który nie ma zaawansowanych funkcji interakcji, jak komunikaty głosowe czy aplikacja mobilna, to chciałbym być informowany chociażby dźwiękiem o rozładowaniu słuchawek na przykład do 50% i 25%. Wówczas bym wiedział, żeby przy najbliższej okazji podładować sobie je przed użyciem. Kiedy odzywają się do mnie tuż przed rozładowaniem, to jedyne, co mi pozostaje, to posłuchać ostatnią piosenkę i schować je do kieszeni kurtki…

Wrażenia z użytkowania

Pierwsze odczucie po wyjściu w bezprzewodowych słuchawkach, to jak urwanie się ze smyczy! Każdy zna to uczucie ciągnięcia słuchawek za uszy w różnych sytuacjach, na przykład przy wstawaniu czy wyciąganiu telefonu z kieszeni. Tym bardziej, kiedy nosi się je pod wierzchnim odzieniem, tak, jak ja to zwykłem robić. Tutaj całkowicie o tym zapominasz.

Krótki łącznik pomiędzy obiema pchełkami, który zwykło się prowadzić z tyłu głowy, jest praktycznie niewyczuwalny. Nie mam potrzeby pozbycia się tego przewodu na wzór słuchawek Apple’a i pod tym względem w zasadzie uważam budowę Lamaxów za kompletną. Korzystanie z telefonu bez podłączonego przewodu, przy jednoczesnym słuchaniu muzyki jest naturalnie kolejnym, bardzo przyjemnym udogodnieniem. Przez dwa tygodnie użytkowania tak się do tego przyzwyczaiłem, że podłączenie kabla teraz już wydaje się abstrakcją i mam nadzieję, że nie będę musiał tego robić, gdy wychodzę z domu.

A jak odsłuch? Pierwsze uruchomienie i słyszę… szum. Niezbyt głośny, ale wyraźny. Na tyle wyraźny, że zacząłem szukać jego przyczyny, przez testowanie różnych jakości streamingu w Spotify, testy na innych telefonach i komputerze, kończąc na kontakcie z producentem, który jasno dał mi do zrozumienia, że niewielki szum jest cechą charakterystyczną połączeń audio przez Bluetooth. Tutaj chcę dodać, że słyszalny jest tylko przy mniej dynamicznych utworach oraz przy poziomie głośności poniżej 50% (na szczęście nie wzrastał razem z głośnością). Podczas jazdy komunikacją miejską ciężko go wychwycić, więc ta wada w moim przypadku nie koliduje z przeznaczeniem słuchawek. Niemniej jednak, dla osoby, używającej ich do w miarę szczegółowego odsłuchu w zaciszu domowym, szum jest czynnikiem dyskwalifikującym je już na samym starcie. Wracając do głośności – jej poziom określiłbym na więcej niż wystarczający, ale z pewnością miałem do czynienia ze słuchawkami potrafiącymi wydobyć z siebie więcej decybeli.

Wcześniej wspomniany szum to dość spora łyżka dziegciu w tej beczce miodu, bo ogólne wrażenia z odsłuchu Lamax Beat Prime P-1 były bardzo pozytywne, co mi się nie zdarza w przypadku znakomitej większości słuchawek. Szczegółowe tony wysokie, zbalansowany środek i dobrze zaznaczony, choć nie dominujący bas w połączeniu z niezbyt szeroką sceną dają wrażenia odsłuchu, jak ze studia nagraniowego – czyli takie, jakie lubię. Czuć tutaj, że przyłożono się do zestrojenia słuchawek i nie pozostawiono nic przypadkowi – co więc robi tu ten szum?!

Słuchawki Lamax Beat Prime P-1

Jeżeli to faktycznie przypadłość połączeń bezprzewodowych, to już wiem, dlaczego tak usilnie ten sprzęt jest pozycjonowany w kategoriach przeznaczenia do ćwiczeń – wówczas słuchasz szybkich, energetycznych kawałków, więc nie jesteś w stanie skupić się i wychwycić niedoskonałości dźwięku.

Słuchawki Lamax Beat Prime P-1 wyposażone są w Bluetooth 4.1 i łączą się z telefonem praktycznie bez żadnej zwłoki – po kilku sekundach są gotowe do działania. Jeżeli chodzi o zasięg, to deklarowane 10 metrów jest raczej trudno osiągalne bez uświadczenia mini przerw podczas odtwarzania.

Mają one też taki kaprys, że nawet trzymając telefon  przy sobie w kieszeni, potrafią bez powodu przestać z nim współpracować i przerywać dźwięk. Minimalna zmiana położenia przewodu zazwyczaj poprawia sytuację. Na szczęście nie zdarza się to na tyle często, żeby specjalnie się nad tym skupiać. Funkcja rozmowy przez zestaw… jest. Jakość dźwięku mikrofonu niczego mi nie urwała, ale też kompletnie mi na tym nie zależało przy wyborze słuchawek.

Podsumowanie

Pierwsze doświadczenie z pchełkami Bluetooth wywołało u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, bardzo mały rozmiar pozwala cieszyć się bezprzewodowym dźwiękiem i niemal zapomnieć, że ma się coś w uszach. Z drugiej strony, jakość odsłuchu, jaką oferują słuchawki Lamax Beat Prime P-1, nie pokrywa się do końca z moimi oczekiwaniami. Czy kupiłbym je drugi raz? Prawdopodobnie tak, jednak rozważam kupno drugich, przewodowych słuchawek, które będę używał głównie w domu, aby móc relaksować się muzyką późnymi godzinami wieczornymi, bez spędzania snu z powiek sąsiadom oraz aby mieć pewność, co do jakości dźwięku, bez narażania się na przerywanie, szumy czy rozładowanie akumulatorka.

Słuchawki Lamax Beat Prime P-1

Na dziś dzień, kiedy faktycznie za rozsądnie grający zestaw Bluetooth trzeba jeszcze zapłacić sporo więcej od przewodowego odpowiednika, komplet wyjściowych pchełek bezprzewodowych, w połączeniu z klasycznymi słuchawkami do użytku domowego, wydaje się rozsądnym kompromisem.

Jeżeli znacie jeszcze jakieś fajne bezprzewodowe pchełki, z chęcią poczytam o nich w komentarzach.

Exit mobile version