Lem, fake newsy i internet jako ściana z hasłami

Prawda to zgodność tego, co mówimy, z rzeczywistością. Tak brzmi klasyczna jej definicja. I wszystko fajnie, dopóki możemy wstać z fotela i wyjrzeć za okno, by spojrzeć na tę rzeczywistość. A co, jeśli nie możemy, albo… po prostu nam się nie chce?

Niegdyś, przed internetem, funkcjonowało pojęcie tzw. „kaczki dziennikarskiej”, czyli informacji fałszywej, niesprawdzonej, wprowadzającej w błąd. Takie nieprawdziwe informacje świat zna od dawna… Samo pojęcie kaczki wzięło się ponoć od Egide Norberta Cornelissena – Belga, który postanowił sprawdzić, czy ludzie wierzą we wszystko, co się napisze; wymyślił więc i opublikował w gazecie niesamowitą historię o supersilnej uberkaczce, którą wyhodował, żywiąc mięsem innych kaczek. Tak stworzona ewolucyjnie kaczkomaszyna do zabijania byłaby choćby zdatna do wykorzystania na polu walki.

Temat oczywiście się sprzedał, Belg miał otrzymał nawet zamówienia wojska na swą wunderwaffe… Był to przełom wieku XVIII i XIX. Ludzie jeszcze niewiele wiedzieli o darwinizmie, ewolucji, genetyce. W sumie to w ogóle niewiele wówczas wiedzieli o tym, co się dzieje w innej dzielnicy miasta, a co dopiero w innym państwie, czy w laboratorium jakiegoś szalonego kaczkogenetyka. Dziś pewnie wyśmialibyśmy takiego newsa.

Prawda?

Pewnie tak, ale przedtem podzielilibyśmy się taką informacją na Facebooku.

Złe, niedobre fake newsy

Jako że od XIX wieku dowiedzieliśmy się już dość sporo o świecie, jesteśmy oczytani, wyoglądani i trochę nam się nudzi, znaleźli się ludzie, którzy postanowili zarobić na kaczkach dziennikarskich, czyniąc ze zmyślonych informacji sztukę – i biznes. Tak powstały całe wydawnictwa i serwisy fałszoinformacyjne, jak np. The Onion, mieszający prawdę z rzeczami wyssanymi z palca już od 1988 roku (znany m. in. z artykułów o tym, jak Abraham Lincoln nie lubił podróżników w czasie, czy o badaniach naukowych nad głupieniem delfinów po wyciągnięciu ich z wody); DailyCurrant (który popełnił newsa o tym, że łazik marsjański Curiosity odkrył na Marsie tablice z dziesięcioma przykazaniami), czy nasz rodzimy ASZdziennik.

Serwisy tego typu, posługujące się przymiotnikiem „satyryczny”, są oczywiście traktowane z przymrużeniem oka i pełnią funkcję kabaretów w świecie dziennikarskim. Możemy to poczytać i się pośmiać, ale nie wierzymy temu ani na jotę, czasem tylko może zamyślimy się nad problemem tak specyficznie przedstawionym.

Tyle że fałszywe wiadomości dla heheszków okazały się… Naprawdę niezłym biznesem. Na świecie powstało całe mnóstwo stron internetowych, blogów i kont socialmediowych, zajmujących się tworzeniem i dystrybucją fałszywych newsów, ale na tematy jak najbardziej poważne. I nie opatrujących swych wiadomości dopiskiem „To jest [tu wstaw nazwę serwisu]. Wszelkie wydarzenia i cytaty są jeszcze zmyślone.”

Temat stał się głośny po nieudanych dla Hillary Clinton wyborach prezydenckich w USA. Niespełna tydzień po ich zakończeniu pojawiły się sążniste analizy, obarczające winą za jej przegraną właśnie przeróżnych twórców nieprawdziwych wiadomości (np. kilku sprytnych Macedończyków, którzy zbili na tym niezły interes) wspierających Donalda Trumpa i oczerniających Hillary. „Papież Franciszek popiera Donalda Trumpa”, „Clinton sprzedała broń terrorystom ISIS”, czy „Kurt Cobain przewidział zwycięstwo Trumpa” – to tylko kilka co smakowitszych tytułów, którymi jak szaleni dzielili się na swych profilach w social mediach zwolennicy obu polityków.

Czy fake newsy odegrały faktycznie tak kluczową rolę w przegranej Clinton? Na pewno w jakiś sposób wpłynęły na odsetek wyborców. Ale czy zmieniły bieg historii – cóż… Na pewno jednak są kozłem ofiarnym sztabu przegranej kandydatki. Na dodatek wygodnym, bo zwalniającym ją od wszelkiej za tę przegraną odpowiedzialności. Wskazanie na zły, niedobry internet, jako przyczynę zła na świecie (wpływ kłamstwem na wybory to swego rodzaju szatan demokracji przecież) jest tu jednak czymś w stylu odkrycia koła na nowo. Historia pełna jest nieprawdziwych informacji, które stworzone na użytek wyborów kogoś władzy pozbawiły, a komuś dojście do niej ułatwiły. Przykład Marinusa van der Lubbego, komunisty oskarżonego o podpalenie w 1933 roku gmachu Reichstagu, co usprawiedliwiło delegalizację posiadającej wówczas poparcie 17% Niemców partii komunistycznej i umożliwiło gładkie przejęcie władzy przez nazistów, to ledwo pierwszy z brzegu. I akurat taki, który zaowocował czymś naprawdę bardzo, bardzo złym.

Ale wskazuje to również na to, iż problemem są nie tyle same fake newsy, co nasz bezkrytyczny stosunek do wszystkiego, co znajdujemy w mediach. Także (a może głównie) w mediach społecznościowych.

Strażnicy prawdy

Takim mianem – trochę rodem z marvelowskich narracji – można określić wszelkiego rodzaju autorytety. Autorytet to ktoś (osoba, urząd), którego ocena, opinia, wypowiedź na jakiś temat, jest dla nas wiążąca. Gdy np. autorytet w sprawie medycyny wypowie się na temat jakiejś popularnej, acz nieusankcjonowanej naukowo terapii negatywnie, powinno to być dla nas – odbiorców nie mających takiej wiedzy i doświadczenia – sygnałem, że jest to bzdura. Oczywiście nie oznacza to, że 100 proc. czytelników czy widzów w to uwierzy. Znajdzie się kilkuset, czy nawet kilka tysięcy ludzi, którzy podważą ten autorytet – poprzez oskarżenia o ukryte interesy, niedoinformowanie, czy spisek Loży Masońskiej lub Reptilian. Ale większość, która zwykła posługiwać się racjonalnymi argumentami, uzna zdanie eksperta za wystarczające dla nich i przyjmie to jako własne przekonanie, podbudowane jego opinią.

Siłą autorytetu jest bowiem to, że jako uznany specjalista – człowiek z ogromnym doświadczeniem w tej dziedzinie, ktoś uznany publicznie i przez innych specjalistów jako ekspert w niej, lub po prostu człowiek mądry i mający wysokie standardy, albo urząd, którego osądy są uzgodnione z wieloma ekspertami – nie musi przedstawiać dowodów na poparcie swoich tez. Jego historia lub dorobek są wystarczającymi dowodami. Z tego powodu Steve Jobs nie musiał przedstawiać danych liczbowych na poparcie koncepcji telefonu z ekranem dotykowym. Z tego powodu Marek Kotański nie musiał udowadniać, że ma rację w sprawach pomocy ludziom z problemami narkotykowymi. Z tego powodu Robert Lewandowski nie musi udowadniać, że jego wypowiedzi o piłce nożnej mają umocowanie w faktach.

Jak wskazuje Marek Migalski (zostawcie na boku jego poglądy polityczne, bo nie są tu w żaden sposób ważne, a jest facet doktorem nauk politycznych w końcu), nasz problem w obecnym świecie to właśnie problem z autorytetami, a raczej z ich brakiem:

Kiedyś, gdy rodziły się wątpliwości moralne, naukowe czy polityczne, można było odwołać się do powszechnie szanowanych autorytetów. To one ostatecznie rozstrzygały, co jest słuszne i dobre. Obecnie nie ma takich osób czy instytucji – wszystko może być podważone i zakwestionowane: osoba, instytucja, urząd.
Marek Migalski, Trump. Dziecko medialnej rewolucji

Greccy sceptycy byliby zapewne niesłychanie zadowoleni z takiego obrotu sprawy: wszystko może zostać podważone i zakwestionowane! Wszak sytuacja wyczyszczenia rzeczywistości z autorytetów (lub z ich dominującej roli – wychodzi na to samo) to niebywała okazja dla tych wszystkich, których dotąd nie dopuszczano do głosu. Jest to sposobność do oczyszczenia sfery publicznej i naszych mózgów ze skostniałości – autorytety przecież się starzeją, nie rozwijają, nie dostosowują do zmian i nie rozumieją współczesności… Weźmy Stanisława Lema, którego wypowiedź przypomina się nagminnie w różnych analizach ludzi w internecie:

Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów.
Stanisław Lem

Czy byłby on dziś dla nas – pomijając szacunek do niego i jego twórczości – dobrym autorytetem w ocenie współczesnej rzeczywistości mediów społecznościowych, algorytmów wyszukiwania i dostarczania treści, sztucznych inteligencji w ich służbie? Czy jego oceny nie odbieralibyśmy jako przestarzałe i właściwe ludziom, którzy internetu nie znają? Czy jego krytyki nie traktowalibyśmy jako nieuprawnionej, bo przecież Lem nie jest specjalistą od internetu?

Na pewno uchylanie roli autorytetów ma swoje dobre strony. Ale… brak autorytetów generuje sytuacje, w których z braku wiarygodnej oceny rzeczywistości przez ekspertów, za prawdę może ujść wszystko. Na przykład to, że Lem naprawdę powiedział słowa pokazane w cytacie.

A nie powiedział.

Lem mówił lub pisał rzeczy po części podobne, nawiązujące, ale nigdy, nigdy nie powiedział ani nie napisał tego właśnie zdania…

Wiara w ścianę z hasłami

Psychologowie i socjologowie wskazują już od dawna na to, że zmienił się nasz sposób – a raczej powód – podejścia do informacji. Niegdyś kupowaliśmy gazetę, by się czegoś dowiedzieć. Dziś odpalamy Facebooka czy jakiś serwis informacyjny głównie po to, by zająć sobie na chwilę czas i mieć kontent do podzielenia się z innymi. W związku z tym zmienił się też sam proces. Niegdyś czytało się w spokoju jeden – dwa artykuły. Dziś przebiegamy oczami dziesiątki tytułów i obrazków, wybierając tylko kilka z nich na zasługujące na nasz czas. Strony główne serwisów informacyjnych, główne wydania wiadomości TV, czy timeline’y socialmediowe, stają się czymś w rodzaju wielkiej tablicy z ponalepianymi różnymi rzeczami – tu śmieszne koty, tam polityka, szybkie samochody, co jeść na siłce i sposoby na satysfakcję w łóżku…

To trochę tak, jakbyśmy codziennie, idąc do pracy, specjalnie przechodzili jakąś boczną uliczką z szerokim murem, służącym wszystkim do dzielenia się ze światem czymkolwiek. Ściana ta jest miejscem nalepiania i zalepiania, pisania, bazgrania i smarowania reklam, plakatów, ogłoszeń czy odezw przez firmy, drobnych przedsiębiorców, zwykłych ludzi, młodzieżówki różnych partii, kibiców piłkarskich oraz różnych świrów i fanatyków. Znajdziemy tam i: „Do broni, Polacy!”, i info, że Małgosia szuka zagubionego kotka, i reklamę zegarmistrza, i paszkwil na obecną władzę, i sążnisty wpis o sytuacji robotników w obecnej fabryce, i rysunki penisów, i hasła ośmieszające drużynę sportową z innego miasta, jak i oferty sprzedaży licencji na supersilną kaczkę do działań zaczepno-obronnych.

Codziennie idziemy sobie specjalnie tą ulicą, bo codziennie ściana się zmienia. Pojawiają się na niej nowe rzeczy, nowe plakaty zalepiają stare, nowe wpisy komentują wczorajsze. Ktoś napisał jakieś przekleństwo. Ktoś napisał, że Zofia świadczy usługi takie, a takie. Zatrzymujemy się przy tej ścianie na chwilę i ogarniamy ją wzrokiem. Co ciekawsze rzeczy fotografujemy i przesyłamy swym znajomym – niech popatrzą, jakie jaja! A ci znajomi puszczają to dalej, opatrując komentarzem, czasem robiąc z tego mema, czasem fotoszopując coś lub przekręcając nazwiska.

Oczywiście wiemy, że ściana nie ma nic wspólnego z prawdą. Żadna z widniejących na niej rzeczy nie jest sprawdzona przez nas i nie ma błogosławieństwa jakiegoś autorytetu. Nie ma moderatora ściany. Ale paradoksalnie, to właśnie jest dla nas prawdziwe. Taki wielki miszmasz, chaos wszystkiego, bez lepszych i gorszych, bez poprawności politycznej i ortograficznej, bez moderatora właśnie.

To wszystko, nasze fotki i komentarze do tej ściany – bez kontekstu, że to jest ściana do nalepiania i mazania dla wszystkich – może być odebrane przez kogoś, kto tego nie widział na oczy, jako cokolwiek. Np. jako tablica ogłoszeniowa urzędu. Albo lista spraw do załatwienia przez jakąś organizację. Albo jako miejsce zgłaszania spraw przez obywateli. Albo efekt burzy mózgów podczas spotkania korporacyjnego. Wszystko na niej może być prawdziwe lub fałszywe. I to jest zupełnie pozbawione znaczenia. Bo sensem jest tylko ta ściana i jej zmienność.

Dla nas jest to swoista, codzienna rozrywka. Mamy przekonanie, że nigdy nie uwierzymy do końca w to, co na ścianie. To taka bezpieczna wycieczka do parku osobliwości, gdzie są koty z dwoma ogonami i nie obchodzi nas, że jeden jest doczepiony. I oczywiście spokojnie moglibyśmy iść do pracy inną drogą. Moglibyśmy na przykład dziś pójść do urzędu i sprawdzić listę prawdziwych spraw do załatwienia. Ale to jest nudne. Tu, na murze, jest ciekawie.

Problem w tym, że po jakimś czasie zapominamy, że to jest tylko wycinek rzeczywistości, który nie poddany krytyce, nie falsyfikowany przez nikogo, zakładający równość tego, co prawdziwe i tego, co fałszywe, jest niczym innym, jak napis „Widzew sika na siedząco” – śmieszny, sprytny, przewrotny – i nic więcej. Służy rozrywce, zatem nie znaczy nic, poza tą rozrywką.

Fake newsy to zło?

W związku z rewelacjami o wpływie fałszywych wiadomości na wynik jak najbardziej realnych wyborów, politycy i szefowie korporacji medialnych pochylili się nad tematem w sposób właściwy sobie. Media zaczęły pisać o tym, jakie to złe, przy okazji popularyzując temat po całości, wcale nie przypominając sobie o tym, że same przyłożyły do tego rękę, robiąc na ich podstawie sążniste opracowania tematu w stylu „10 fałszywych faktów o…”. Politycy chcą wprowadzać obostrzenia, mające za zadanie tępienie i karanie twórców fałszywych wiadomości, zapominając oczywiście o tym, że sami korzystali z ich dobrodziejstwa. Nie wiadomo też do końca, kto i jak będzie dbał o prawdę w mediach, a poza tym: czy ludzie w ogóle to docenią? Czy będą cenić informację prawdziwą (czyli nieoznaczoną jakimś znaczkiem) i czy w nią uwierzą, skoro nawet obecnie prawda jest zawsze tylko częściowa, jest punktem widzenia wydawcy, redaktora?

Facebook i Google też chcą walczyć o „prawdę” w internecie. Na dwa różne sposoby. Facebook chce oznaczać fałszywe wiadomości. Oznaczać. Nie kasować, nie ścigać, nie czyścić walla, tylko… oznaczać. Jak napisała Planeta.fm:

Prawdziwość zgłoszonych informacji będą weryfikować niezależne organizacje. Co w sytuacji, gdy uznają daną wiadomość za fałszywą? Post nie zniknie z Facebooka, nadal będzie można go przekazać znajomym, ale użytkownik przed udostępnieniem zostanie poinformowany o tym, że treść została zaklasyfikowana jako nieprawdziwa.

Zatem po jakimś czasie będziemy mieć w świecie ikonek i oznaczeń powkładanych na obrazki i newsy kolejny znaczek. Może to będzie pegaz albo smok? Albo specjaliści w Facebooku wymyślą kolejny rodzaj buźki…

Google ma pomysł o tyle ciekawszy, że związany z pieniędzmi. Planuje blokować sprzedaż reklam na stronach, oferujących fake newsy. Na razie tylko w swoim programie partnerskim, ale znając siłę Google’a – na tym się nie skończy. Zapewne pójdzie dalej w obniżaniu takich pozycji w wynikach wyszukiwania, itp. I być może właśnie w ten sposób Google’owi uda się ograniczyć trochę ten biznes (bo to jest biznes – wiele tych newsów stało się viralami, mającymi po kilkaset tysięcy wyświetleń). Być może tworzenie fake newsów przestanie być tak opłacalne…

Tylko zauważcie, że nie ma tu ani słowa o takich rzeczach jak fejkowe komentarze pod produktami, fejkowe wpisy na forach, w social mediach. Ta cała szeptana propaganda pro- lub anty-produktowa. Rzeczy, z którymi spotykamy się na co dzień, które jak kropla wody drążą skałę – rzeźbią powolutku nasz pogląd na świat. Po ilu przeczytaniach, że smartfon firmy X jest kiepski, bo bateria w nim pada, stanie się to nasz własny pogląd na sprawę? Po ilu fejkowych wpisach na forum przejdziemy obojętnie obok rzetelnego testu czy artykułu przekrojowego? To wszystko wpływa na to, że rzetelna informacja jest coraz rzadsza i coraz droższa – a zatem coraz mniej opłacalna. Naprawdę – zamiast robić miesięczny test smartfona – wystarczy wypisać w artykule najczęściej pisane w internetach rzeczy o nim. A że nie będą zgodne z prawdą…

I nawet info o tym, że Niemcy chcą karać więzieniem za tworzenie fake newsów, a Papież uznał je za grzech – już nie rusza. Przecież to może też być jakiś fejk?

Informacja jako rozrywka

Dwa lata temu w tekście o parówkach informacyjnych napisałem coś takiego:

Serwis, który kultywuje przekonania własne ludzi, dodając im jedynie pikanterii – i dając powód do pochwalenia się nimi w realu – zawsze będzie popularny.

I pomijając fakt, że zrobiłem sobie właśnie dobrze, cytując samego siebie – spójrzcie, jak to idealnie pasuje do naszej aktywności. Co jest ciekawsze: dane GUS wskazujące spadki inwestycji w drogownictwo w 2016 czy informacja o tym, że „Kim Kardashian znów przytyła [ZOBACZ ZDJĘCIA]”? Informacja, że jakiś polityk powiedział coś nieprawdziwego (a to Ci news!), czy ta, że policjanci w USA zakuli w kajdanki świnię na autostradzie? Co zwiększy nasz fejm na Facebooku, co da nam kilkanaście lajków czy kciukówwgórę, czy wniebogłosów? Nad czym zaheheszkujemy sobie przez 10 sekund? Co pozwoli nam na obnażenie ostrza naszej ironii w komentarzu, dzięki czemu znów pokażemy, jak jesteśmy inteligentni?

Niestety, obiektywizm i rzetelność kiepsko się sprzedaje. Nikomu nie chce się czytać długich tekstów. Ludzie unikają artykułów, w których jest trudne słownictwo. Oraz – wielu z nas, jeśli w ogóle interesuje się jakimiś ważniejszymi sprawami polityczno-społecznymi, naukowymi czy ekonomicznymi, to najczęściej ma już dość dobrze wykształcone poglądy. Nie mamy przyjemności w czytaniu opracowań udowadniających, że się mylimy, że jesteśmy w istocie głąbami. Dlatego czytujemy to, co zgadza się z naszymi poglądami. Dlatego media profilują się na konkretne opcje polityczne, społeczne, a nawet na odpowiednie poziomy inteligencji odbiorców. Wydaje im się, że muszą, ponieważ inaczej stracą już nawet tych, którzy im zostali, na rzecz Facebooka i Twittera…

I tak doszliśmy do miejsca, w którym informacja – obojętnie, jak zdobyta, czy wyciągnięta z gazety, czasopisma, portalu newsowego, bloga specjalistycznego, czy z przepaści internetu – jest już niczym innym, jak chwilą rozrywki dla głodnego mózgu. Mózg potrzebuje szybko papu, na konsumpcję mamy dosłownie chwilę, więc informacja musi być w małych porcjach, łatwa i zdatna do szybkiego pochłonięcia. Karmimy mózg w informacyjnych barach szybkiej obsługi, dając mu coś, co jest zawsze przesolone i ma nawalone tony majonezu i keczupu, by nie można było na serio poczuć smaku. Ale jest tanie i przynosi chwilowe nasycenie. Co więcej – jedzą to obok nas wszyscy nasi znajomi.

Tymi barami szybkiej obsługi, przyczepami kempingowymi z hamburgerami newsów, są dziś nasze smartfony. Mamy w nich wszystko – The Onion i BBC. Daily Mirror, The Sun i The New York Times. Tabletowo, Wykop, BuzzFeed i cokolwiek innego. Wszystko miesza się ze wszystkim. Wchodzimy na chwilkę, wskazujemy palcem i – jeśli jesteśmy zadowoleni – zaraz dzielimy się z innymi. Bo świat pędzi, a my czasu mamy coraz mniej. A już zwłaszcza nie mamy czasu zastanawiać się, czy to jest prawda, czy fejk. Bo to po prostu nie jest ważne.

Kogo w ogóle obchodzi prawda?

 

Na koniec… Tym razem rzetelny cytat z Lema.

Internet to sieć, która nic nie rozumie, jeno informacje przesyła i ze sobą łączy, zaś wzrastająca na świecie ilość „ekspertów”, którzy chcąc się „wykazać”, produkują mało albo nic nie warte wyniki swoich przemyśleń jako „nowe hipotezy naukowe”, jest tym samym, czym piasek i muł, który z wielkich zbiorników wodnych kieruje się ku turbinom, i gdyby nie specjalne urządzenia filtrujące, wnet by wszystkie turbiny „zatkał”.

Stanisław Lem, Moloch, Wydawnictwo Literackie 2003, s. 312-313.

 

Źródła:
1. Kaczka dziennikarska
2. Marek Migalski: Trump. Dziecko medialnej rewolucji
3. „Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów”
4. Hitler wygrał wybory. Dlaczego Niemcy oddali swoją ojczyznę w ręce szaleńców?
5. Będą zmiany na Facebooku. Portal zapowiada rewolucję w oznaczaniu postów

Źródła ilustracji:
1. Obrazek ilustracyjny: Enokson, flickr, licencja CC-BY
2. El Taller del Bit, flickr, licencja CC-BY
3. Jay Gooby, flickr, licencja CC-BY
4. Tamori Hideaki, flickr, licencja CC-BY

Exit mobile version