Toyota Mirai 2. generacji nie jest nowością, ponieważ samochód zadebiutował w 2020 roku. Od tego czasu pojawiły się nawet pierwsze egzemplarze w Polsce. Mimo to z dużą ekscytacją podszedłem do możliwości sprawdzenia tego modelu, bowiem z przynajmniej kilku powodów jest naprawdę interesujący.
Toyota Mirai – samochód zdecydowanie egzotyczny
Wysoce prawdopodobne, że szybciej na drodze spotkasz Ferrari niż Toyotę Mirai. Chyba że mieszkasz w Warszawie, to szanse są wyrównane – po stolicy jeździ niemało Ferrari, a w przypadku wodorowej Toyoty sporą flotą dysponuje Polsat. Co więcej, Polsat ma nawet własną stację tankowania wodoru.
Właśnie stacja wodoru – trudno wymagać, aby wodorowych samochodów było sporo, skoro nie ma gdzie ich tankować. Obecnie w Polsce mamy tylko jedną, dostępną dla wszystkich stację tankowania wodoru, która znajduje się w Warszawie. W planach jest otwarcie kolejnych, aczkolwiek nie należy nastawiać się na wysyp takich stacji w najbliższych latach.
Oczywiście Toyota Mirai to samochód wodorowy, ale należy zaznaczyć, że również elektryczny. Zamiast jednak dużego akumulatora, w którym gromadzona jest energia, mamy „elektrownię” na pokładzie. Prąd wytwarzany jest z wodoru z wykorzystaniem wodorowych ogniw paliwowych – znajdują się one z przodu, pod maską. Natomiast silnik elektryczny o mocy 182 KM został zamontowany z tyłu, a więc otrzymujemy napęd na tylne koła. Mocy nie jest dużo, a do tego przyspieszenie od 0 do 100 km/h to skromne 9 sekund.
Mimo iż „samochód wodorowy” może brzmieć dość futurystycznie, to nie mamy do czynienia z technologią zupełnie nową, która wcześniej nie była rozwijana. O napędach wodorowych słyszymy od bardzo dawna. Ponadto Toyota Mirai otrzymała szereg rozwiązań znanych z innych samochodów japońskiego koncernu – np. platforma znana jest z Lexusa LS, silnik elektryczny montowany jest również w Lexusie UX300e, a bateria trakcyjna pochodzi z hybrydowego Lexusa LS500h (pojemność 1,2 kWh).
Trzeba przyznać, że Lexus pojawia się dość często, gdy mówimy o wykorzystanych rozwiązaniach. Nie jest to jednak przypadek lub po prostu zwykłe sięgnięcie po części z droższej marki. Otóż w ramach ciekawostki mogę Wam zdradzić, że Toyota Mirai początkowo miała być właśnie Lexusem, ale pod sam koniec zamieniono znaczki i otrzymaliśmy jednak Toyotę.
Zdecydowanie czuć Lexusa i to nie tylko w cenie, która jest dość spora. Mirai jest świetnie wyciszonym samochodem, w którym można rozmawiać szeptem nawet przy 140 km/h. Lexusa czuć również w jakości wykonania – poszczególne elementy są wzorowo spasowane. Jeśli natomiast chodzi o użyte materiały, to raczej jest coś pomiędzy Toyotą a Lexusem – owszem, jest nieźle, ale do samochodu segmentu E/F trochę jednak brakuje. Możliwe, że na moje odczucia wpłynął przede wszystkim nadmiar piano black, czyli materiału, za którym zdecydowanie nie przepadam.
Toyota Mirai, co wynika między innymi z zastosowanej platformy, jest całkiem sporym samochodem. Długość wynosi 4975 mm, szerokość z lusterkami to równe 1885 mm, a wysokość to 1470 mm. Mimo iż pod względem rozmiarów najbliżej jest do segmentu E lub F, to w środku nie ma przesadnie dużo przestrzeni. Owszem, nie jest bardzo ciasno, ale to raczej maksymalnie segment D, czyli poziom co najwyżej BMW serii 3 czy Mercedesa klasy C. Sporo przestrzeni zabierają trzy zbiorniki na wodór – pierwszy znajduje się w okolicach tunelu środkowego, a dwa pozostałe przy tylnej osi. W połączeniu z ogniwami paliwowymi z przodu, silnikiem elektrycznym z tyłu, otrzymujemy idealny rozkład masy w stosunku 50:50.
Jak wygląda tankowanie samochodu wodorowego?
Pierwsza w Polsce, dostępna dla wszystkich stacja wodoru znajduje się na ulicy Tango w Warszawie. Dostępne są na niej tylko dwa dystrybutory – pierwszy z ciśnieniem 350 bar, drugi 700 bar. Ciśnienie decyduje nie tylko o czasie tankowania, ale też o maksymalnej ilości wodoru, który można „wpompować” do zbiorników. Przykładowo, gdy chcemy zatankować Toyotę Mirai do pełna, to musimy wybrać dystrybutor 700 bar, bowiem na słabszym można maksymalnie uzupełnić około 2/3 pojemności zbiorników.
Tankowanie wodoru zaczyna się oczywiście od podjechania pod dystrybutor. Następnie należy przejść do terminalna płatniczego, na którym wybieramy dystrybutor, a w kolejnym kroku dokonujemy płatności kartą. W przypadku kart flotowych wystarczy tylko przyłożyć kartę, ale inne karty wymagają początkowo wybrania maksymalnej kwoty, za którą chcemy zatankować samochód. Nie ustalamy ilości wodoru, którą chcemy zatankować, a właśnie maksymalną kwotę pieniędzy, za którą zatankujemy.
Teraz pozostaje wrócić do dystrybutora i podłączyć go do samochodu. Proces jest podobny do tankowania LPG, aczkolwiek zdecydowanie nie jest identyczny. Po podłączeniu, gdy usłyszymy, że mechanizm zabezpieczający się zapiął, możemy rozpocząć tankowanie zielonym przyciskiem na dystrybutorze. W pierwszej fazie sprawdzana jest szczelność całego układu, a następnie dostarczany jest wodór do zbiorników.
Proces tankowania jest co chwilę przerywany, aby wykonać kolejne testy szczelności. Wszystko w celu zapewnienia jak największego poziomu bezpieczeństwa. Tankowanie do pełna trwa niecałe 5 minut. Po zatankowaniu pozostaje tylko odpiąć samochód, aczkolwiek należy pamiętać, że podczas tankowania końcówka węża i sam pistolet zaczynają zamarzać. Pojawia się nawet osad przypominający szron i trzeba nastawić się, że uczucie jest podobne do wzięcia kulki śniegu do ręki – czuć zimno.
Jeśli przed nami tankował się inny samochód wodorowy, to konieczne jest odczekanie co najmniej kilku minut na wyrównanie ciśnień. Podczas pierwszych jazd musiałem poczekać około 6 minut po zatankowaniu przez inną Toyotę. W takim scenariuszu łącznie na stacji spędzimy około 10 minut + czas potrzebny na zapłacenie za tankowanie, czyli trwa to krócej niż ładowanie do pełna jakiegokolwiek bateryjnego samochodu elektrycznego.
Jak z zasięgiem? Ile kosztuje przejechanie 100 km?
Toyota Mirai wyposażona jest w 3 zbiorniki, które łącznie gromadzą 5,6 kg wodoru. Japończycy podają, że średnie zużycie wynosi od 0,79 do 0,89 kg/100 km według WLTP. Natomiast maksymalny zasięg sięga 650 km. Oczywiście to w idealnych warunkach.
Podczas testu na zewnątrz było jednak zimno, padał deszcz oraz cały czas korzystałem z klimatyzacji. Z całej trasy, która składała się z jazdy po mieście, dróg pozamiejskich, dróg ekspresowych i autostrady, otrzymałem średnie zużycie na poziomie 1,2 kg/100 km. Oznacza to maksymalny zasięg 450-460 kilometrów. Muszę jednak dodać, że jeździłem Toyotą Mirai w wersji Executive z dużymi felgami i bogatym wyposażeniem we wnętrzu, co dodatkowo ma wpływ na zwiększone zapotrzebowanie na energię.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że wodór na stacji w Warszawie kosztuje 69 złotych za kilogram, to przejechanie 100 km kosztowało 82,8 złotych. Trzeba przyznać, że naprawdę sporo. Tym bardziej, że samochód elektryczny typu BEV możemy naładować w domu z gniazdka i wówczas za podobną trasę zapłacimy najpewniej około 15-20 złotych.
Toyota Mirai to naprawdę ciekawy samochód, który potrafi zrobić spore wrażenie poziomem wyciszenia czy spasowaniem materiałów we wnętrzu. Dodam, że miałem do czynienia z modelem, w którym odświeżenia doczekał się system infotainment – nowe oprogramowanie Toyoty zdecydowanie nie jest już powodem do wstydu. W odświeżonym modelu znalazło się jeszcze miejsce dla gniazda 220V w przestrzeni bagażowej, więc możemy podłączyć różne urządzenia i czerpać energię z wodoru.
Ceny startują od 323,9 tys. złotych za wersję Prestige i od 338,9 tys. złotych za lepiej wyposażoną Executive. Owszem, drogo, ale należy pamiętać, że jednak mamy do czynienia z samochodem mającym sporo cech z segmentu E/F, a dodatkowo dość egzotycznym. To nie Tesla Model 3, która nastawiona jest na wysoką sprzedaż, ale samochód mający trafić do konkretnej grupy odbiorców, bez cenowej rywalizacji z potencjalnymi modelami konkurencji.