Mój smartfon i ja – suma wszystkich strachów

Oglądamy te wszystkie wideoblogi, czytamy megatesty najnowszych smartfonów i tabletów, chcielibyśmy mieć je wszystkie – jak Pokemony! Nawet nie podejrzewamy, że sami sprowadzamy na siebie tragedię posiadania, że schodzimy właśnie do ciemnej piwnicy, w której grasuje potwór .

Mamy już swój mniej lub bardziej upragniony smartfon czy tablet. Podpisaliśmy wielomiesięczny cyrograf z telekomem, wzięliśmy kredyt na kilkanaście rat, a może po prostu odłożyliśmy sobie z ciężko wystresowanych godzin w pracy odpowiednią kwotę… I oto wreszcie jest! Mamy w rękach cudowne urządzenie. Pozwoli nam ono być w kontakcie z innymi, robić zdjęcia siebie i ewentualnie kotków, grać w mnóstwo gier, wypowiadać się jako znawcy na każdy temat w internecie, a przede wszystkim poczuć się lepiej.

I czujemy się lepiej! Nasze urządzenie jest przecież jak my – drogie, ale wartościowe. Sprytne, szybkie, doskonałe. Lśni świeżością i idealnością. Ale konia z rzędem temu, kto po pierwszej godzinie dotykania guziczków, muskania nosem o obudowę i ocierania się policzkiem o ekran nie zaczął się nagle bać o swój nabytek. Jakże przykro byłoby stracić tak piękne coś, upuszczając je do kałuży, tłukąc ekran czy po prostu gubiąc! Dlatego w te pędy poszukujemy jakiegoś pokrowca czy innego etui, które uchroni nasz skarb od przykrych konsekwencji choćby upadków.

Ech! Gdzie te czasy, gdy poczciwą Nokię 3310 można było zapakować w foliowy pokrowiec! Wtedy klawiatura numeryczna była przyciskami, więc SMSy dało się pisać nawet przez dżinsowe spodnie! Koleżanka nosiła swoją Nokię w foliowym woreczku strunowym i wyciągała ją tylko po to, by zadzwonić. Na serio bała się, że zleje ją deszcz, ochlapie przejeżdżające auto czy wpadnie do jakiegoś stawu. A na nowy telefon nie było ją ot – tak stać.

Załóż gumę na instrument

Patrzymy więc po tych wszystkich sklepach i aukcjach internetowych i zaraz okazuje się, że etui są albo ładne, albo bezpieczne. Te bezpieczne chronią np. wszystkie brzegi urządzenia warstwą gumy lub elastycznego plastyku, który wystaje poza obręb ekranu. Zatem można spokojnie upuścić na kant, a nawet „masłem do dołu” – i nic się nie powinno stać. Tylko że takie etui są najczęściej okropnie paskudne, kostropate i potwornie niewygodne z uwagi na to, że znacznie powiększają urządzenie. No i nie mieszczą się w kieszeniach. Natomiast te ładne są dobrze dopasowane, estetyczne, ale za to często nie zabezpieczają urządzenia w sposób wystarczający.

Do tego raczej trudno znaleźć etui w pełni wodoszczelne, które jednocześnie pozwoli używać urządzenia. Bądź, co bądź, ekran dotykowy, by spełniać swoją funkcję, wymaga dotknięcia – wie o tym nawet tak prosta maszyna wymagająca głasków, jaką jest kot, a co dopiero taki tablet. Niestety, po prostu nie da się zamknąć smartfona w doskonale wodoszczelnym czymś – i go używać jak smartfona a nie przycisku do papieru, albo nie dokupować jakichś rękawiczek, bezprzewodowych zestawów słuchawkowych i innych rysików. Oczywiście możemy mieć wiarę w wodoszczelność lub wodoodporność samego urządzenia, która często jest jednym z podstawowych promowanych ficzerów urządzenia. Cóż. Kurtkę wodoodporną testuje się wychodząc na duży deszcz. Czy wodoodpornego smartfona, za którego zapłaciliśmy 1500 czy 3000 zł., też tak przetestujemy? Niektórzy tak – ci, którzy piszą recenzje, kręcą wideotesty. Ale czy zwykły Kowalski? Raczej nie. Będzie go chował przed deszczem tak, jak tego niewodoodpornego…

Dochodzi do tego aspekt społeczno-psychologiczny. Cała nobilitacja związana z posiadaniem nowego nabytku może pójść psu na budę przez jakieś etui. Przykładowo wielu fanów iPhone’ów uważa, że ten smartfon jest tak piękny, iż zamykanie go w jakichś pokrowcach to dowód bezguścia, prostactwo i cebulactwo na potęgę. Noszenie smartfona w etui zasadniczo jest tolerowane u kobiet – w końcu nie każdy producent urządzenia projektuje je z uszami czy wisiorkami… Faceci zaś są za etui notorycznie piętnowani przez innych facetów – no, chyba że etui jest czarne (koniecznie) i potwornie brzydkie, ale za to pozwala używać smartfona czy tabletu ledwo wyciągnąwszy dłonie z wanny pełnej smaru lub podczas ładowania armaty czołgowej – o, tak, to wtedy jest ok.

Cztery pancerne szybki i pies

Folia na ekran to już inna sprawa. Najczęściej jej po prostu nie widać, przez co nie trzeba się tłumaczyć kolegom. Poza tym istnieje obiegowa opinia, że folia – a jeszcze lepiej szkło pancerne – pozwoli np. smartfonem wbijać gwoździe lub podkładać go pod podnośnik Jeepa podczas zmiany koła na odcinku specjalnym w Bieszczadach. Czy to faktycznie tak działa – to już znajdziecie sobie w google, faktem jest, że folia pozwala przede wszystkim uniknąć zwykłych drobnych zarysowań ekranu, które prędzej czy później się pojawią, niezależnie od tego, jakiego goryla ma w nazwie szkło ekranu. Ale czy ratuje przed pajączkiem z niegroźnego upadku z biurka na dywan? Z doświadczenia wiem, że nie zawsze. Ale wiara jest w narodzie, a jak się w coś wierzy i się to ma, to łatwiej żyć. Są tacy, którzy naklejają sobie nawet dwie warstwy pancernego szkła na ekran – bo jeszcze lepiej zabezpiecza (w ten sam sposób myśląc – zapewne dwie prezerwatywy też?). A poza tym, pancerne szkło uchroni smartfon nawet, gdyby pies go pogryzł!

A może się zabezpieczyć?

Można jeszcze oczywiście kupić sobie jakieś ubezpieczenie, których jest teraz sporo. Od zalania, od upadku, stłuczenia ekranu, od zepsucia, zgubienia, kradzieży… Wszystko fajnie, ale przede wszystkim nie ma ubezpieczenia, które zabezpieczy nas przed własną głupotą. A poza tym, jeśli wziąć takie, które faktycznie zabezpiecza przed prawie wszystkim i nie ma wrednych kruczków, to w sumie gdybyśmy sobie taką sumę odkładali co miesiąc, wkrótce uzbieralibyśmy sobie kasę na nowy smartfon. Te tańsze zaś mają właśnie kruczki, np. że stłuczenie musi nastąpić w wyniku zdarzenia nie z naszej winy (naprawdę, samolot przeleciał nade mną i zawadził kołem o mój tablet!) albo wykluczają naprawę w sytuacji wystąpienia innego uszkodzenia (potrąciło mnie auto, smartfon wyleciał mi z ręki, wpadł do kałuży i stłukł się ekran? Sorry – serwis odkrył ślad wilgoci w obudowie, a umowa nie uwzględnia zalania). Oczywiście trochę gderam, bo sam już dwa razy skorzystałem z ubezpieczenia wyświetlacza. Ale czytając fora dowiedziałem się, że zupełnie nieświadomie opisałem szkody tak, jak to należało zrobić – jako wynik tragicznego czynnika zewnętrznego. I są do tego na forach całe poradniki i FAQ, jak to zrobić, by naprawili. Nie, wypuszczenie smartfona z ręki na podłogę to nie jest uzasadniający naprawę czynnik zewnętrzny.

Smartfony – nasze dzieci

Zatem nawet jeśli w końcu nałożymy jakąś paskudną gumę na nasze urządzenie, przykleimy cztery szybki pancerne, ubezpieczymy, nosimy w specjalnej, wodoodpornej torebce na sercu pod kurtką, nawet to nie uwolni nas od irracjonalnych lęków: że urządzenie wypadnie nam z ręki na ulicy i wpadnie do studzienki kanalizacyjnej, że wyleci z kieszeni i wpadnie do muszli klozetowej, że narobi na nie ptak, nasika kot, że w pracy wyleję na nie kawę, w torebce wyleje się na nie cały jogurt typu greckiego albo dresiarz wyrwie nam je na ulicy z ręki i pobiegnie radośnie gdzieś dalej.

Do tego dochodzą inne lęki, o rzeczy, o których wciąż czytamy w internecie. Że ktoś wykradnie nasze zdjęcia (bo wszyscy mamy nagie i trzymamy je w telefonie, prawda?). Że wirus w smartfonie zje pieniądze z konta. Że ktoś podejrzy nasze maile czy smsy. Dlatego instalujemy co rusz polecane antywirusy i inne konieczne dodatki security, blokujemy ekran wymyślnymi gestami, hasłami czy odciskiem kciuka, szyfrujemy dyski, robimy backupy, instalujemy aplikacje do zarządzania hasłami, bo już nie mamy głowy, by je wszystkie spamiętać… A w tym wszystkim co rusz boimy się, że zapomnimy najważniejszego hasła i trzeba będzie całe urządzenie wyzerować, by znów stało się zdatne do użytku.

A na koniec pozostał jeszcze jeden lęk. Najczęstszy i najbardziej prozaiczny. Znamy go wszyscy. Występuje zawsze, dotyka wszystkich, a już najbardziej posiadaczy właśnie tych najdroższych i najwydajniejszych urządzeń, tych, którzy są najbardziej uzależnieni, przesiadują ze świecącym w oczy ekranem najczęściej i najdłużej. Prąd w baterii. Im więcej korzystasz, tym go mniej. Zatem kupujemy powerbanki – jak największe. Nie muszą być lekkie i ładne – ich zadaniem jest mieć prąd na jak najdłużej. Skoro przeciętny smartfon nie wytrzyma serfowania czy grania podczas 5-godzinnej podróży pociągiem, trzeba załadować w plecak kable i powerbank. A czasem nawet dwa, bo jeden może przecież za szybko paść. No i zawsze, nawet jak mamy cztery powerbanki, jadąc gdziekolwiek największy lęk jest, gdy siedząc już w jakimś autobusie czy innym środku transportu sprawdzamy, czy na pewno wzięliśmy ładowarkę… Uff, wzięliśmy. Kamień z serca.

Tak. Smartfon czy (w mniejszym stopniu, ale jednak również) tablet to rzeczy, które idealne wpisują się w to, co pisał wiek temu egzystencjalista Gabriel Marcel„Mieć” znaczy władać, panować, roztaczać władanie, ja mam to, nad czym panuję, czym władam – pisał. I w tym świecie, w świecie przedmiotów – my nie mamy rzeczy. Ani jednej. To rzeczy mają nas. Czy bowiem władamy naszymi cudownymi urządzeniami? Czy posiadamy je tak naprawdę? Władać to móc bez poczucia straty pozbyć się tego. Móc zniszczyć, oddać, porzucić, obejść się bez niego jednym kaprysem. W chwili, gdy pojawia się lęk przed utratą, zmienia się właśnie ta relacja. Kupujemy urządzenie, by móc być mu poddanym. Wciąż się o nie boimy, wciąż staramy się chronić je, bo jego strata byłaby dla nas bolesna.

Jest jak nasze dziecko. Ubieramy je ciepło, chronimy od deszczu i kurzu, kupujemy mu ubezpieczenie, zabieramy ze sobą w podróż wałówkę, gdyby zgłodniało. I wciąż siedzi w nas strach, że o czymś zapomnieliśmy, że czegoś nie dopilnujemy, że coś się wydarzy…

Ale za to, gdy widzimy, że tak wiele osób obok nas, w tramwaju, metrze, pociągu ma smartfony z potłuczonymi ekranami, jesteśmy dumni i zarozumiali. Cóż. Niechluje. Nie umieją dbać o swoje skarby tak, jak my.

Źródła:
Pamięć, w tym wzrokowa.

Źródła ilustracji:
1. Obrazek ilustracyjny: Naval Surface Warriors, flickr, licencja CC-BY
2. Takie etiu na Nokię 3310 z ebaya
3. Etui militarne – z aliexpressu
4. Daniel Oines, flickr, licencja CC-BY

Exit mobile version