lektury.gov.pl – pochwała bylejakości

Parę dni temu mój redakcyjny kolega Grzegorz Dąbek wspomniał tutaj o starcie serwisu Ministerstwa Cyfryzacji i Ministerstwa Rozwoju, lektury.gov.pl. Nie mogę niestety podzielić jego entuzjazmu…

Trzeba Wam wiedzieć, że jestem czymś w rodzaju mola książkowego i na dodatek zdarza mi się sięgnąć po pozycje w czasach szkolnych znienawidzone. Uruchomienie strony z lekturami za darmo przyjąłem więc, jeśli nie z entuzjazmem, to z dużym zaciekawieniem. Umieściłem prywatnego Kindle’a w pobliżu i zabrałem się do testów.

W miarę zapoznawania się z serwisem moje zaciekawienie zaczęło słabnąć. Pomijam stronę startową, która prezentuje się jak ministerialna laurka służąca reklamie szefów restortów – nie trzeba jej na szczęście poświęcać uwagi dłużej, niż przez chwilę. Później, niestety, jest gorzej.

Dostępny katalog na ten moment liczy nieco ponad 700 pozycji, z tego ponad dwieście dostępnych jest w formie audiobooków. Byłaby to liczba robiąca wrażenie, gdyby nie to, że wiele z nich to pojedyncze wiersze, wyjęte z większej całości. Rozumiem, że w szkołach nie omawia się całej twórczości danego poety, ale sytuacja w której króciutka czterowersowa fraszka Kochanowskiego „Do chmielu” liczy się jako ebook 8 stron ze względu na stopkę redakcyjną, odnośniki do wolnych lektur i licencji Creative Commons, zakrawa na absurd. A takie właśnie arcydzieła składu w dużej mierze składają się na owo szumnie reklamowane 700 ebooków. Czy na pewno nie można „Fraszek” wydać jako jeden tom, tak jak drukowane są książki tradycyjne? Ministerstwo aż tak wątpi w umiejętność znalezienia tej potrzebnej do omówienia przez uczniów?

Wolne Lektury. Większość tekstów pochodzi stamtąd, co oznacza, że znajdują się w domenie publicznej i można je bez problemu odnaleźć bez użycia ministerialnej strony.  A co z tekstami do których prawa autorskie nie wygasły? Tu jest jeszcze ciekawiej. Bo okazuje się, że choć projekt jest rządowy, więc płacą za to wszyscy podatnicy, to te lektury nie są dla każdego. Aby z nich skorzystać wymagane jest zarejestrowanie się w serwisie Legimi – wersja darmowa dostępna tylko dla uczniów. Inni niestety legalnie nie skorzystają, chyba że… zapłacą normalny abonament.

Co więcej, aplikacja do czytania jest – według serwisu – tylko na urządzenia z Androidem. Czy ministerstwo wychodzi z założenia, że użytkownicy czytników Kindle czy urządzeń Apple’a mogą płacić? Dlaczego nie zostały wykupione prawa do publikacji umożliwiające ich udostępnienie w postaci plików bez DRM? Skądinąd w AppStore aplikacja Legimi jest dostępna – czy brak informacji na stronie oznacza, że nie da się jej użyć do darmowych lektur? A przecież to nie telefon czy tablet są naturalnym środkiem służącym do czytania ebooków, tylko czytnik. Nie każdy te z Legimi obsługuje. Krótko mówiąc, masz Kindle – masz problem.

Co do samej zawartości serwisu, to pozostawia ona także wiele do życzenia. Wspominałem już wyżej o rozdrobnieniu, ale to także braki. Literatura współczesna to w tej chwili zaledwie 6 książek, na dodatek bezsensownie rozdzielonych między dwie identycznie nazywające się zakładki.

Nie miałem czasu by bardziej dogłębnie zbadać część dotyczącą audiobooków. Jest ich – jako się rzekło – ponad dwieście, sporo to krótkie formy. Poziom wydawniczy nie mnie oceniać, choć taka „Świtezianka” miałaby więcej życia w sobie, gdyby była czytana przez syntezator mowy Ivona. Na szczęście parę innych wydawnictw brzmiało lepiej, jednak raczej nie znajdziemy tam perełek w rodzaju niezwykle ekspresyjnego wydania „Ogniem i Mieczem” w interpretacji Piotra Fronczewskiego, dostępnego w Audiotece czy Storytel.

Podsumowując krótko, ministerialny projekt to w tym momencie niezbyt dopracowany agregator ebooków, któremu dużo brakuje do dobrej funkcjonalności, a całość, mimo oficjalnego startu, wygląda raczej na pierwszą wersję testową niż serwis nadający się do udostępnienia użytkownikom. Nawet jak na pilotaż to trochę za mało. Potrzeba jeszcze dużo pracy, by usunąć wszystkie niedoróbki i braki.

Pozostaje mieć nadzieję, że dalszym rozwojem zajmie się ktoś kompetentny, bo – szukając szkolnej analogii – na ten moment ocena to najwyżej 3 z minusem. A może nawet z dwoma…