Fot: Pixabay

Dwa tygodnie bez smartfona. Czy to możliwe?

Od kilku lat jesteśmy wręcz uwiązani do technologii. Nowoczesna elektronika użytkowa otacza nas na każdym kroku, a ilość sprzętów podłączonych do sieci rośnie z prędkością światła. Czy w 2019 roku można funkcjonować bez smartfona? Postanowiłem to sprawdzić.

Jak zawsze subiektywny wstęp

Jeśli mówimy o genezie mojego eksperymentu, to na dokładne zarysowanie sytuacji i jej przyczyn musiałbym poświęcić kilka dobrych akapitów. Nie lubię przedłużać, więc poniżej zafunduję Wam kurs przyspieszony.

Wszystko zaczęło się od tego, że – wreszcie – zmieniłem swoją główną pracę. Miałem dość przychodzenia na zmiany. Po dziesięciu latach każdy może mieć tego powyżej uszu i tym razem padło na mnie. Niby rynek pracy jest teraz bardzo mocno nastawiony na pracownika, jednak postanowiłem nieco bardziej zwiększyć swoje szanse i przed pierwszym dniem w nowej robocie zdecydowałem, że zrobię sobie dokładny rachunek sumienia z tego, co mnie może rozpraszać od nowych zadań, a następnie wyeliminuję te czynniki.

Okazało się, że lista będzie bardzo krótka. W sumie, jedynym czynnikiem, jaki znalazł się na mojej liście, był właśnie smartfon. Ten sam, którego sagę dokładnie opisałem w mojej „Trylogii zakupowej”. Dla zainteresowanych, kolejne części tych perypetii macie tutaj, tutaj oraz tutaj. I tak, po nitce do kłębka, postanowiłem od razu rzucić się na głęboką wodę i odstawić urządzenie w zasadzie z dnia na dzień. Nie mam tendencji do wpadania w uzależnienia, więc założyłem, że pójdzie gładko. Cóż…

Cześć, staruszku

Wiecie, co jest najtrudniejsze w odłożeniu smartfona do szuflady? To, że w zasadzie nie ma sensownych alternatyw. Szukałem urządzenia do bólu analogowego, które pozwoli mi tylko na wykonywanie połączeń telefonicznych i pisanie SMS-ów. Kiedyś stare telefony walały się po szufladach w wielu domach. Sam miałem gdzieś tam schowaną na czarną godzinę Nokię 5110 i 5510. Niestety, ale z czasem wpadły do tak głębokich półek, że po tych wszystkich latach z inteligentnymi telefonami, po prostu zapomniałem o tym, gdzie je położyłem :)

Fot: Pixabay

Z pomocą przyszła osoba z rodziny, która poratowała mnie jakąś starą Nokią. Ładowarka na bolec, a rozdzielczość ekranu można było wręcz poczuć na skórze. Powiało ostatnimi latami XX wieku. Spojrzałem jakoś tak niechętnie, no ale nikt nie zmuszał mnie do brania udziału w jakimś szalonym eksperymencie. Sam sobie wybrałem taki los, więc dlaczego wycofać się w połowie drogi, prawda? Na szczęście nie było większego problemu z dopasowaniem karty SIM do tej starej, wręcz archaicznej tacki. Wystarczyło trochę pokombinować i po chwili mogłem cieszyć się w pełni analogową, starą Nokią o pomarańczowej obudowie.

Powiem Wam tu jeszcze, że te stare akumulatory faktycznie są nie do zajechania. Owszem, telefon wybudzał się wybitnie długo, jednak kiedy w końcu wystartował, bez żadnego trudu mogłem wytrzymać 3 dni z dala od ładowarki. A mówimy o urządzeniu, które trafiło na półki sklepowe gdzieś między 1999 a 2000 rokiem. To szmat czasu. Nie wiem, co poszło nie tak, ale patrząc z perspektywy czasu, ludzkość chyba zbyt wolno rozwijała technologię akumulatorów stosowanych w smartfonach.

Jak żyje się bez obiegu informacji?

Jesteśmy torpedowani wydarzeniami o całym otaczającym nas świecie. Część z tych informacji jest ważna. To między innymi te publikacje, jakie przygotowujemy dla Was na Tabletowo ;) Z dużą ciekawością śledzę też kilka serwisów meteo. Ot, takie małe hobby, które odkąd sięgam pamięcią, pomaga mi się odstresować i wyzerować. Jasne, są też gry strony poświęcone na newsy z mojego miasta i regionu oraz kilka portali tematycznych.

Fot: własne

Właśnie ze względu na to hobby i zainteresowania nie chciałem ładować się w telefony komórkowe, które mają na stanie łączność 4G i przeglądarkę internetową. Wiedziałem, że skończyłoby się tak, że opracowałbym sobie schematy, które pozwoliłyby mi dotrzeć do tych danych. Żeby było jeszcze śmieszniej, straciłbym na wpisanie adresów stron czy nawigację joystickiem o wiele więcej czasu niż na moim smartfonie. Byłbym więc po tyłach, zarówno pod kątem czasu, jak i efektu, jaki chciałem osiągnąć.

Oczywiście, po powrocie do domu siadałem do laptopa i w swoim czasie wolnym docierałem do interesujących mnie treści. To nie tak, że nagle wyłączyłem się ze świata, jednak opowiem Wam o kilku ciekawych spostrzeżeniach w dalszej części tego tekstu. Z czystym sumieniem mogę Wam jednak powiedzieć, że pierwsze dni po „odstawce” to nie był najlepszy czas w moim życiu. Zabawne, ale naprawdę można uzależnić się od informacji, nawet tych, które tak naprawdę są nam po prostu zbędne.

Najbardziej brakowało mi nie tyle newsów, bo te zawsze mogłem nadgonić w domu, ale dynamicznej komunikacji z bliskimi oraz kontaktu z redakcją. Jestem na Tabletowo tym gościem, który jest do dyspozycji niemal w każdy weekend i o ile zbyt często nie włączam się do dyskusji odnośnie publikacji tygodniowych, o tyle lektura tekstu pozostałych osób z redakcji pozwala mi dobrze zaplanować sobie sobotę i niedzielę. Czasem ktoś rzuci informację o tym, że kroi się taka czy taka premiera. Bez tych wszystkich niuansów, zostałem w pewnym sensie odcięty od łańcucha obiegu informacji. To było jedno z głównych wyzwań.

Internet jak gazeta wieczorna?

Pamiętacie te dawne czasy, kiedy dostęp do globalnej sieci danych nie był jeszcze tak powszechny? W dużych miastach pojawiały się wtedy gazety wieczorne. Ot, takie podsumowanie dnia dla ciekawskich, którzy byli zbyt nakręceni na newsy, by czekać do rana. Wyrobiłem sobie taki nawyk, by czas, jaki udało mi się wyrwać dla siebie, spędzać nieco bardziej aktywnie. W zasadzie nie pamiętam, kiedy ostatni raz wsiąknąłem w sieć tak mocno, by zarwać nockę. Jak na mnie, to spory progres.

Fot: Pixabay

Czas wolny częściej spędzałem z żoną, na rowerze czy odkrywając jakieś nowe knajpy w okolicy. Zacząłem nawet rozważać założenie bloga o tematyce gastro-turystyki. To dla mnie ciekawa odmiana. Wieczorem, gdy wracałem z roweru lub po prostu na pół godziny przed pójściem spać, po prostu przeglądałem, co tam nowego się na świecie wydarzyło. I wiecie co? Naprawdę, w 30 minut spokojnie można ogarnąć social-media oraz te naprawdę ważne informacje. Cała reszta to taka trochę otoczka, która zdaje się nie mieć – przynajmniej dla mnie – dużego znaczenia.

Z perspektywy czasu, spokojnie mogę stwierdzić, że internet w wydaniu stricte wieczornym pozwolił mi stać się bardziej produktywnym i skupionym w pracy. Zauważyłem też, że zmieniła się nieco moja optyka i nastawienie do świata. Jeśli wiesz, że nie możesz nawiązać interakcji z wybraną osobą przez sieć, to dzwonisz. A jeśli nie dzwonisz, to spotykasz się osobiście i rozmawiasz. To dziwne, ale naprawdę, wciąż da się komunikować w tak archaiczny sposób ;)

Eksperyment zakończony. Pacjent przeżył?

Gdy ustabilizowałem już sobie wszystko w nowej pracy, gdy poczułem się jak gościu, który jest akceptowany przez nowych kolegów i koleżanki, uznałem, że zagram va banque i… zakończę eksperyment. To trochę tak, jak z rzucaniem używek. Podobno największą sztuką nie jest zerwać z nałogiem i unikać go jak ognia. Znajomy kiedyś powiedział, że największym wyzwaniem jest mieć dostęp do danej używki, ale umieć sobie z tym radzić i kontrolować sytuację.

Recenzja Samsunga Galaxy Note 9. Jedni twierdzą, że nudny, inni – że prawie idealny. To jak to w końcu jest?

Zacząłem brać do pracy swojego smartfona. Miło było przy okazji dowiedzieć się, że łapię tam zasięg LTE :) Niesamowite, ale po długim czasie z telefonem z XX wieku, muszę Wam przyznać, że nawet tak zachowawczy smartfon jak mój, zaczął wyglądać jak milion dolarów. Ten wielki wyświetlacz, stereofonia, intuicyjna obsługa… tak, naprawdę, jestem w stanie zrozumieć, dlaczego niemal wszyscy daliśmy się porwać smartfonowej rewolucji.

Pierwszy dzień w pracy z moim Notatnikiem nie różnił się zbytnio od tego, co przerabiałem z Nokią. Praca szła swoim rytmem, a telefon sobie po prostu leżał. Zauważyłem, że pozbyłem się tego nawyku zerkania na niego, gdy dostałem jakieś powiadomienie z mediów społecznościowych. Najpierw zrobiłem rzecz, którą miałem do dokończenia, a dopiero później, gdy pojawiła się ku temu okazja, zerkałem i czasem odpisywałem, jeśli sprawa była ważna.

To niesamowite, ale w te dwa tygodnie udało mi się znacząco zwiększyć swoją kontrolę nad tym prostokącikiem z bajecznym wyświetlaczem i całkiem dobrym aparatem. Już nie byłem na każde jego skinienie. Teraz role się odwróciły, a ja nauczyłem się traktować to urządzenie tak, jak powinienem był je traktować już od dawna – zadaniowo. Jeśli trzeba coś z jego udziałem zrobić, jasne, mogę. Ale jeśli mam napięty grafik, to telefon przestał mnie dekoncentrować.

Czy pacjent przeżył? Powiedziałbym, że tak. Smartfon towarzyszy mi ponownie już od jakiegoś czasu i póki co nie zauważyłem, by wracały stare nawyki. Oczywiście, wciąż robię zdjęcia, staram się być na bieżąco z ważnymi dla mnie informacjami, jednak postawiona jakiś czas temu granica pozostaje nienaruszona. Nokia wróciła na zasłużoną emeryturę, a po powrocie do domu na graniu w gry spędzam o wiele mniej czasu. Okazało się, że grafika na dworze, gdy można się wybrać na rower czy na wycieczkę, jest naprawdę niezła.

Chciałem napisać tu jakieś fajne zakończenie, które podsumowałoby to wszystko w jednym, ale dobitnym zdaniu. Próbowałem kilka razy, jednak bez powodzenia. Pozwólcie więc, że zakończę ten tekst inaczej. Zbieram się, bo zaraz wyjeżdżam na wycieczkę, a trzeba się jeszcze spakować. Smartfona biorę do kieszeni. Może porobię jakieś fajne zdjęcia. Do poczytania, cześć :)