
Back 4 Blood – duchowy spadkobierca kultowego Left 4 Dead – w końcu trafił na gamingowy rynek i z miejsca podbił Steam. Ja dołączyłem do masakrowania zombiaków przez usługę Xbox Game Pass i muszę przyznać, że było to masakrowanie nadzwyczaj satysfakcjonujące. Poważnie – dawno już nie grałem w tak dobrego kooperacyjnego FPS-a. No, ale po kolei! Będzie krótko i merytorycznie, bo palce już rwą mi się do dalszej gry.
Back 4 Blood – singleplayer to nuda
Left 4 Dead 2 ujrzało światło dzienne 12 lat temu. Od tamtej pory dziesiątki tysięcy graczy z całego świata czekało na godnego następcę tego kultowego już shootera. I chyba mogę powiedzieć wprost: warto było czekać! Back 4 Blood czerpie z Left 4 Dead całymi garściami – tego nie da się ukryć. Na szczęście jednak nie jest to bezpłciowa kalka 1:1, bo twórcy zdecydowali się na szereg poważniejszych usprawnień, które znacząco wpłynęły na rozgrywkę.
Zacznę od punktu, który wywołał chyba największe poruszenie wśród graczy. Mowa o kontrowersyjnej decyzji twórców odnośnie samodzielnego ogrywania trybu fabularnego. Zdecydowano się tu bowiem na zablokowanie elementu progresji – w skrócie, bez przynajmniej jednej osoby w drużynie nie możemy rozwijać naszej postaci. Zgadzam się, że taka decyzja była totalnie nieprzemyślana i uderza bezpośrednio w osoby preferujące właśnie taki typ rozgrywki.

Z drugiej strony, swoją przygodę z Back 4 Blood rozpocząłem właśnie od zabawy w pojedynkę i nie jestem w stanie zrozumieć, co jest w tym ekscytującego. Unicestwianie kolejnych hord zombiaków sprawia ogromną frajdę, ale umówmy się – do pełni satysfakcji potrzeba innych graczy. Tryb singeplayer można potraktować jako samouczek, dzięki któremu łatwiej ogarnąć poszczególne mechaniki i potem przekuć tę wiedzę w zabójczego skilla w rozgrywce multiplayer.
Back 4 Blood to przecież przede wszystkim kooperacja. To na tym fundamencie oparto całą wizję gry i bardzo dobrze, bo to właśnie współpraca lub rywalizacja z pozostałymi graczami nakręca do pozostania w grze na dłużej.
Nie da się jednak ukryć, że skoro twórcy zdecydowali się na zaimplementowanie trybu dla jednego gracza, powinni uczynić go tak atrakcyjnym, jak to tylko możliwe.

Co znajdziemy w bebechach?
Krwiste wnętrzności Back 4 Blood to dynamiczna, wypełniona po brzegi adrenaliną akcja. Zacznę od trybu kampanii, bo to w nim spędziłem najwięcej czasu. Rozgrywka podzielona jest na 4 akty, a te z kolei na poszczególne poziomy.
Każdy level oferuje nowe emocje i coraz więcej wrażeń. Każda następna mapka obfituje w inne przeszkody i trudniejsze hordy do pokonania. Całość spina się w klasyczną rozwalankę, gdzie hasło przewodnie jest jedno: przeżyć!
Jeśli w ciągu zabawy nasza postać zginie – game over! Nie ma przebacz – albo dzielnie ruszamy do przodu, współpracując z pozostałymi graczami, albo musimy zaczynać zabawę od początku. Ma to ogromne plusy – m.in. nie zdarza się, żeby ktoś specjalnie utrudniał rozgrywkę i raczej w trakcie zabawy nikt nagle nie rezygnuje z udziału w dalszej części gry.
Dzięki temu, przechodząc level za levelem, można się z członkami drużyny nieco zżyć – zwłaszcza, jeśli – jak ja – rozmawiacie z uczestnikami na czacie głosowym. Co prawda, nie grałem ze znajomymi, więc raz próbowałem dogadać się Rosjanami, innym razem z Hiszpanami i powiem Wam – wyszło świetnie!
Na ten moment nie mogę powiedzieć ani jednego złego słowa o społeczności Back 4 Blood. Pomiędzy graczami panuje wzajemne poczucie kooperacyjnego ducha, co w przypadku takiej gry, jak spadkobierca Left 4 Dead, jest po prostu kluczowe.
Lokacje różnią się pomiędzy sobą. Raz przemierzamy pokryte mgłą moczary, innym razem opuszczony statek pasażerski lub zawładnięte przez potwory małe miasteczko. Z biegiem gry zdobywamy coraz lepsze wyposażenie i dysponujemy mocniejszymi kartami, co również znacząco urozmaica zabawę.

Do rozgrywki może dołączyć maksymalnie czterech graczy. W przypadku niekompletnej drużyny, rolę jednego z graczy przejmuje bot. Na początku wybieramy jedną z ośmiu dostępnych postaci, a następnie modyfikujemy ją poprzez zestaw kart.
Łącznie w talii możemy ich mieć aż 15 i po każdej misji wybieramy tę, która najbardziej może nam pomóc. Wśród dostępnych opcji są m.in. te przyśpieszające ładowanie broni, wzmacniające naszą postać o dodatkowe HP lub zwiększające zadawane obrażenia.
Możliwości jest tu mnóstwo, ale żeby nie było tak kolorowo – z czasem dostajemy naprawdę mocne karty, które jednocześnie wzmacniają i osłabiają naszą postać w niektórych obszarach. Dodatkowe obrażenia? Proszę bardzo, ale kosztem ograniczonej mobilności. Chcesz szybciej strzelać? Da się zrobić, ale zadasz mniejsze obrażenia. Mechanika ta została naprawdę dobrze przemyślana i daje niesamowitą frajdę.
I co dalej?
No i tutaj zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Szybko kompletujemy lub wymieniamy swój ekwipunek i czekamy na sygnał do ucieczki. Naszym celem jest dotarcie do ostatniego bastionu ludzkości – jak już wspomniałem oddalonego o kilkanaście poziomów. Lecimy z tym koksem!
Początkowo miałem spore problemy z połączeniem sieciowym i opóźnienia nie pozwalały mi wykorzystać pełni mojego potencjału. Rozwaliłem kilku robaczywych (tak tutaj nazywamy zombiaków) i spadłem w przepaść (XD!). Z tarapatów uratowało mnie dwóch Hiszpanów – wkrótce ruszyliśmy dalej.
Rozwalanie kolejnych hord zombiaków i mierzenie się z ich mocniejszymi odpowiednikami, jak Ogr czy Łamacz, dawało mi niesamowitą satysfakcję. Przestrzelone aorty tryskały krwią, wnętrzności wybuchały przed twarzą, a świst kul śpiewał melodię śmierci. Coś pięknego! Od czasów Left 4 Dead nie miałem takiej radości ze strzelania, jak teraz.

Realny wpływ na przebieg rozgrywki ma też nasz przeuroczy Reżyser AI, który czujnym okiem obserwuje, jak idzie naszej drużynie i, w zależności od sytuacji, wymusza na nas określone czynności. Jednym razem potraktuje nas zdublowaną hordą zombiaków, innym razem porwie któregoś z członków naszej drużyny i zmusi pozostałych graczy do akcji ratunkowej. Sporo tego!
Fizyka wystrzału nie jest może doskonała, ale każda z broni charakteryzuje się swoim własnym stylem i – co ważniejsze – jej użytkowanie daje ogromną satysfakcję. Tempo akcji narzuca nam nieustanną czujność i pęd w stronę bezpiecznego bunkru.
Wspomniane karty i wybór postaci w znacznym stopniu determinują sposób rozgrywki. Co więcej, przy każdym podejściu nasi robaczywi przyjaciele będą się mieć respawn w nieco innych miejscach, przez co każde podejście jest wyjątkowe.

Dodatkowo, niektóre z naszych poczynań mają realny wpływ na zachowanie zombiaków. Przykładowo – trzeba uważać na stada ptaków, które mogą zaalarmować hordę i zagwarantować nam tym samym spore trudności.
Oczywiście, liczę, że z czasem twórcy wrzucą tutaj więcej contentu. Na ten moment rozgrywka jest zbyt liniowa i, mimo wszystko myślę, że po kilkunastu godzinach może zacząć się nudzić.
Tryb „Rój” – nie moje klimaty
Wielu graczy było zawiedzionych faktem, że w Back 4 Blood na razie zabrakło trybu Versus. Zamiast tego twórcy zaserwowali nam tzw. „Rój”, czyli klasyczną formę rozgrywki, w której 4 graczy wciela się w Czyścicieli, a pozostałych 4 w Robaczywych. Czyściciele muszą się utrzymać jak najdłużej, a Robaczywi zadbać o to, żeby im się nie udało.
Przyznam szczerze, że rozegrałem w ten sposób kilka meczy, ale zdecydowanie bardziej podszedł mi tryb fabularny. W przypadku „Roju” zabrakło mi przestrzeni i szerszych możliwości wykorzystania potencjału postaci. Lokacje są ciasne, mecze do bólu powtarzalne. Niestety, to zupełnie nie moje klimaty.
Grafika i oprawa audiowizualna
Umówmy się – to nie jest jedna z tych gier, która definiuje nową generację. Back 4 Blood wygląda po prostu dobrze. Świat nie jest zbyt szczegółowy, a mapy nie są bogate w detale, ale mimo wszystko immersja świata przedstawionego wypada nieźle. Modele postaci nie są sztywne, jak kij od szczotki, a #teamRobaczywi wygląda porządnie. Właśnie tak to sobie wyobrażałem – coś mniej więcej podobnie obrzydliwego, jak w Left 4 Dead.
Udźwiękowienie – nic dodać, nic ująć. Obleśne mlaskania Robaczywych przeplatają się z potwornymi rykami ich nieco większych braci, a to wszystko przy akompaniamencie świszczących kul i jęków rannych towarzyszy broni. Muzyka wpada w ucho, wpasowuje się w klimat – daję piątkę do dziennika!
Nie ukrywam, że cieszy mnie fakt, że nowa gra studia Turtle Rock Studios czerpie garściami z dorobku swojego poprzednika. Wzięto stamtąd sporo dobrego, ale też dodano dużo nowych modyfikacji. Całościowo wyszło bardzo na plus.
Wady i bolączki produkcji
Ogromnym nieporozumieniem jest przede wszystkim brak możliwości uruchomienia rozgrywki sieciowej z botami. Wiecie, zaczynamy grę z botami, a w międzyczasie kontrolę nad nimi mogą przejąć dołączający gracze – takie rozwiązanie bardzo by się przydało.
Problem wynika głównie z faktu, że chcąc kontynuować rozgrywkę z poziomu np. III aktu, musimy czekać na graczy, którzy też w tym akcie będą. Sprowadza się to do długiego czekania… W moim przypadku maksymalny czas oczekiwania wynosił prawie półtorej godziny!
Mógłbym się też przyczepić do zbyt małej różnorodności Robaczywych. Co jakiś czas trafiamy na mocniejsze egzemplarze albo toczymy boje z bossami, ale w mojej ocenie twórcy mogli się pokusić o coś więcej. Mam podobne zastrzeżenia w obszarze wyboru broni – za mała różnorodność.
Fajnie było by pokorzystać z piły spalinowej czy porozwalać zombiaki, korzystając z plecaka odrzutowego. Liczę, że twórcy będą aktualizować swój produkt na bieżąco, bo pomimo wszystkich zalet, Back 4 Blood nie jest warte aż tak wysokiej ceny. No chyba, że ogrywacie ją w Game Passie.