Ulotne archiwum naszej głupoty

Zaistnieć – to kręgosłup naszego bycia w sieci. Jesteśmy (w sensie internetowego istnienia w cyfrowej rzeczywistości) tylko dlatego, że to, co robimy w internecie, pojawia się gdzieś, na jakiś serwerach, wyświetla na ekranach, skłania ludzi do jakiegoś kliku. Bez nich bylibyśmy takim Kingsajzem – bytami z szuflady, aktywnościami, które chowamy do skoroszytu i odkładamy na półkę, bo może kiedyś ktoś to zechce zobaczyć. Bo może czasem to zbyt głupie i kiedyś to poprawimy. Ale internet nie daje nam na to czasu. Chcemy być zobaczeni teraz. Nie ma czasu na poprawki. Zatem wsiadamy i jedziemy do historii sieci! Prędko, póki nie zapomnimy lub nie zapomną o nas!

Internet ma pamięć niezwykle krótką. Ogromnie ważne i obejmujące większość internautów wydarzenie po dwóch tygodniach jest mgliste niczym początki rewolucji francuskiej lub konfederacji barskiej. W sieci istnieje się tylko dzięki dużej ilości codziennych impulsów (wpisów, notek, interakcji) oraz – choć to o wiele mniej uświadomione – ich historii, czyli archiwum naszej działalności. To dzięki temu, że po miesiącu, roku, czy po 10 latach ktoś może przeczytać nasz artykuł, komentarz, obejrzeć zdjęcie, jesteśmy bytem ciągłym. Kimś, kto ma pewne sprecyzowane poglądy, charakter, osobowość.

Także głupcem. Bo to też ciekawa postać.

Fool_tarot_charles6

Pamięć krótkotrwała

Ta krótka pamięć sieci jest mordercza dla nas – nikt po kilku dniach nie pamięta, że to my jesteśmy autorami świetnego dowcipu, doskonałego rysunku, zdjęcia. Sieć nie tylko zapomina, ale też zmienia wspomnienia, miesza i zatraca – pamięta się kogoś, kto rozpropagował nasz dowcip albo kogoś, kto przypiął sobie nasz rysunek jako avatar – nie nas. Pamięta, że wzięliśmy udział w dyskusji, ale przypisuje nam zupełnie inną rolę lub wkłada nam w usta słowa, których nie napisaliśmy.

W realu możemy skutecznie o tym przypominać, przekonywać, używać argumentów, a na dodatek – jeśli jesteśmy w miarę lotni i szczerzy – po prostu wciąż być takimi ludźmi, jakimi chcemy, by nas widziano. Jak to się mówi w pisarstwie internetowym – content is a king – zatem swą stałą działalnością, tym, co robimy udowadniamy, że to właśnie my, a nie nasz naśladowca czy złodziej praw autorskich, jesteśmy czegoś warci. Niewiele potrzeba czasu, by udowodnić ludziom wokół, że to my opowiadamy najlepiej kawały, że to my mamy świetne historie z życia, a przynajmniej że umiemy je odpowiednio przekazać. I nie musimy robić tego codziennie. Wystarczy wtedy, gdy ludzie chcą słuchać. Przy okazji spotkania, wyjścia na kawkę, w powrotnym autobusie z pracy.

W internecie takie okazje zdarzają się zbyt rzadko. Ludzie nie czekają na swój dobry humor i otwartość by wejść do sieci. Nie są idealnymi słuchaczami i widzami. Mamy legion konkurentów do cudzej uwagi. Ci, którzy są tego świadomi i tacy, którym na tym zależy dbają, by pojawiać się zatem w sieci bez przerwy, by wciąż pokazywać tę samą twarz, konsekwentnie, by zapisać się ludziom jako “ten taki, który jest taki”. Wesołek, ponurak, mądrala, czy arcypopularny w społecznościówkach “sarkastyczny złośliwiec”, rozumiany jako taki inteligentny iż zawsze komuś tak celnie dopierniczy, że się inni śmieją.

13755114212371-671x503

Pamięć absolutna

W realu jesteśmy rozpoznawalnymi, nie-anonimowymi podróżnikami, ludźmi z imienia i nazwiska tylko dzięki temu, że mamy znajomych, którzy pamiętają, jak z nimi zabalowaliśmy za czasów szkolnych; byłych partnerów, którzy pamiętają, jakie im dobre rzeczy czy świństwa wyrządziliśmy; kolegów z pracy, których drażni muzyka, jaką puszczamy z głośników czy tych, którzy pamiętają, że pożyczyliśmy od nich 5 złotych na colę. No i dzięki urzędom skarbowym, które wiedzą co kiedy robiliśmy i za ile.

Dlatego tak ważne są archiwa sieci, które są jakby milowymi krokami naszej obecności w cyfrowym świecie.

[quote text_size=”small”]

Wtedy założyłem konto. O, taki miałem pierwszy avatar. Wtedy napisałem do Ciebie tego maila i wtedy spotkaliśmy się w tej restauracji – wspólnie zaczekinowaliśmy się, kurczak był słaby ale sałatka dobra. Bo tak napisałaś. A ja to polubiłem.

[/quote]

Takie notatki są niczym księga pamiątkowa – możemy je pokazać swoim dzieciom czy wnukom. Jeśli nie mamy się czego wstydzić. Władysław Bartoszewski wspomniał kiedyś, że porządny człowiek to ten, który nie ma się czego wstydzić przed wnukami.

Historycy wiedzą, że ludzie to tak naprawdę zapiski o nich. W księgach wieczystych, aktach narodzin i chrztu, w gazetach, dokumentach wojska, służby zdrowia, banków czy na plakatach filmowych. Ale też i te nie poczynione, których dokonuje dopiero historyk, zapisując z rozmów wspomnienia ludzi o kimś. Póki bowiem ludzie żyją, istnieją też kolorowe obrazy postaci, które znali, a których już nie ma. Bo w gazecie czy dokumencie mobilizacyjnym z wojska nie wyczytamy, że Edward gdy się spił to chrapał, Krzysztof miał specyficzny, ujmujący wszystkich nieśmiały uśmiech, a Zofia ciągle nuciła taką głupią piosenkę, która wszystkich drażniła, ale której słowa do tej pory jej bliscy pamiętają. Do tej pory drażni, ale tak miło.

Jeśli nikt tego nie zapisze, nie zarchiwizuje – to zniknie. Świat utraci wiedzę o czymś, co może i było zwyczajne, ale niezwyczajne dlatego, że robiła to ta konkretna osoba.

1869245023_aac8f9dcde_o

Internet jest o tyle specyficznym miejscem, że dzieje się w nim jednocześnie ogromnie wiele rzeczy – i wszystkie one są “ogromnie ważne”. Czytamy o cudzych tragediach i sukcesach i… Zaraz o nich zapominamy, albowiem wypierają je kolejne sukcesy i tragedie. Oraz śmieszne koty (tak, na nie muszę się powołać w każdym z moich tekstów). Nie mamy w zasadzie żadnego powodu, by pamiętać o jakimś konkretnym zdarzeniu, zwłaszcza jeśli nie weszliśmy w interakcję, nie dyskutowaliśmy, nie napisaliśmy na ten temat wpisu na bloga, nie zrobiliśmy nawiązującego do tematu zdjęcia.

Stąd ta tak znienawidzona funkcja na Facebooku – kompletna historia naszego konta, której tak naprawdę nigdy nie da się całkowicie usunąć; rachmistrzowskie zapiski Google gdzie byliśmy, o której i z kim; a także inne tego typu archiwa – są czymś niezmiernie ważnym. Są rodzajem automatycznej biografii, pamiętnika, bezcennego dla kogoś, kto za kilkadziesiąt lat będzie nas czytał i uczył się, kim byliśmy, ale też dla nas samych. Bo dzięki tym archiwom zobaczymy, jak się zmienialiśmy i co nas uczyniło takimi, jakimi jesteśmy teraz.

Albo jak się nie zmienialiśmy. Lub jak byliśmy niestabilni, miałcy i płytcy.

Te archiwa denerwują nas o tyle, o ile denerwuje nas pamięć ludzka – że ktoś pamięta jak się wygłupiliśmy, że ktoś kiedyś – gdy zapragnę kandydować na prezydenta – wyciągnie na światło dzienne jakieś głupie wiersze miłosne, albo zdjęcia z tej balangi, o której pragnąłbym zapomnieć. Różnica tkwi w tym, że o ile w realu przed zrobieniem czegoś mamy jeszcze jakieś hamulce, mamy świadomość, że to dzieje się naprawdę, to w sieci najczęściej już ich nie mamy. Ale tak samo, jak w realu, nigdy nie będziemy pewni, że ktoś nie ujawni czegoś niezbyt miłego z naszej internetowej historii. Na przykład przejawów naszej głupoty.

W internecie jesteśmy prawdziwsi – bo głupsi

Nie ma chyba takiej rzeczy, której nie moglibyśmy pokazać lub zrobić w internecie. Filmiki, na których podpalamy własne pierdy, skaczemy z wieżowców na gumkach od majtek, czy zjadamy najostrzejsze papryczki; ale również teksty i komentarze, których nigdy nie wypowiedzielibyśmy w cudzej obecności… Bo obecność kogoś żywego, kto patrzy na nas i ocenia jest krępująca. W sieci on jest niewidoczny. Jesteśmy tylko my i ekran, na którym widzimy plon naszej działalności – i jesteśmy z tego dumni. I podnieceni.

Stanisław Lem jest autorem słynnej tezy o tym, że nie był świadom ile jest głupoty na świecie, dopóki nie wszedł do internetu. Albert Einstein zaś powiedział kiedyś, że są dwie rzeczy nieskończone: wszechświat i ludzka głupota. Tylko czymże jest głupota? Czy brakiem inteligencji? Nie – bowiem najinteligentniejsi ludzie robią rzeczy arcygłupie. Czy głupota jest zatem brakiem świadomości konsekwencji? Być może jesteśmy bliżej prawdy, ale przecież robimy też rzeczy głupie w pełnej świadomości tego, co mogą przynieść.

Nie. Głupota to czysto szczere działanie bez myślenia o swej historii, nastawione na tu i teraz. Chęć zamieniona w czyn, taka arystotelejska potencjalność, która została zaktualizowana – czyli stała się. Chcę – robię to! Co by się stało gdybyśmy włożyli iPhone’a do mikrofalówki? Co by się stało, gdybyśmy wrzucili mikrofalówkę do wanny z wodą? Co by się stało gdybyśmy spuścili sobie na genitalia kulę bilardową z wysokości? Takie myśli wpadają do głowy nawet najmądrzejszym i najbardziej stonowanym. Ale umiejętność ich wprowadzenia w czyn, umiejętność pokonania wszystkich wątpliwości i zaryzykowania – to jest właśnie głupota. Tak! Głupota to umiejętność! Czysta i nieskrępowana, radosna i podniecona ryzykiem emanacja życia! Czasem nawet zamieniona w rzeczy, które bywają tego życia końcem, ale na pewno i tak przyciągną na chwilę cudzą uwagę.

Internet to miejsce, gdzie takie działanie zostanie docenione. Spójrzmy na wygłupy naszego najbardziej kasowego jutubera. Większość z nich to bardzo proste, wręcz prymitywne gagi i pranki, które robi się znajomym. Ot – okleić koledze z pracy mysz optyczną taśma klejącą. Ot – zmienić mu tapetę na zrzut ekranu z pulpitu roboczego. Ot – przebrać się za wampira, wykręcić żarówkę i nastraszyć kogoś na klatce. Rozpuszczać wyssane z palca wieści, że ktoś jest gejem albo się puszcza. To takie heheszki, które znajomych po jakimś czasie znudzą. Znajomi po kilku takich wygłupach przestaną zapraszać na imprezy, przestaną przychodzić na urodziny, będą w pracy blokować ekran przed wyjściem z pokoju i zabierać portfel. Takie tam. Ale w internecie zawsze znajdzie się publiczność chcąca oglądać coś takiego.

Czy internet jest w takim razie medium głupoty? Nie! Jest wielkim targowiskiem, na którym uwagę przykuwają ci, którzy krzyczą najgłośniej lub mają fajerwerki. A głupota – czyli szczera wola działania wprowadzona w czyn – to bardzo atrakcyjny fajerwerk. I tacy sprzedadzą więcej niż inni. Swoich koszulek, swoich płyt, ale przede wszystkim siebie. Bo internet to sprzedawanie siebie wciąż i wciąż, w promocji, dwa w cenie jednego, z dopłatą nawet.

Widzimy to właśnie wtedy, gdy spojrzymy w swoją historie, w swoje archiwa.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

Lecz nasze byty internetowe sa ulotne. Bez prądu znikają…

Dwoistość internetu – to, że ważne jest tylko tu i teraz oraz to, że wszystko, co robimy, jest gdzieś zapisane, zarchiwizowane – staje się jednak mało ważna w sytuacji, gdy zabranie prądu, czy choćby odłączy nam sieć. Nie tylko nie wrzucimy kolejnego śmiesznego zdjęcia, ale też nie obejrzymy cudzych. Bez prądu nie mamy dostępu do czyichś internetowych historii, także do swojej. Bez prądu dyski twarde, na których składowane są nasze byty, nie działają. Staje się tak, że nas już nie ma!

To tak, jakby nagle wszyscy nasi bliscy i dalsi, ci, z którymi pracujemy, od których kupujemy chleb i odbieramy pocztę, nagle zniknęli. Nie ma nagle nikogo, kto nas zna, tak jak i nie ma nikogo, kogo znamy my. Bo czymże jest nasza pamięć o istotach w sieci? Umiejętnością wyguglania, przeszukania archiwum, spojrzenia w historię? Nie pamiętamy dialogów z przedwczoraj, nie pamiętamy głównych tez artykułu, który nas zainteresował tydzień temu. Nie pamiętamy wielu scen serialu, który obejrzeliśmy kilka godzin temu. Nie pamiętamy, bo nasze mózgi znają internet i wiedzą, że nie muszą pamiętać, a wręcz nie mogą, by pomieścić ogrom nowych codziennych informacji na temat kotków, piesków, śniadań, kawusi, ataków terrorystycznych i ofiar wypadków, celulitu celebrytów, nowych butów i podkolanówek, zdjęć z potomkami, krajobrazów z Bali, szczególnie ładnych dla oka męskich torsów i kobiecych piersi oraz całego ogromu głupich rzeczy, na które które w realu nie poświęcilibyśmy sekundy naszego czasu.

Bez prądu, bez sieci to wszystko znika. Niezapisane w naszej pamięci – bo przecież zawsze dostępne w sieci – jest ulotne, jak dym po zgaszeniu świeczki. Dzień czy dwa po wyłączeniu sieci elektrycznej czy internetu zapomnimy o większości tego, co nas tam bawiło lub przerażało. Zapomnimy numery telefonów. Imiona. Nicki. Zapomnimy o ludziach, których tam poznaliśmy, a także o nas samych – takich, jakimi się pokazywaliśmy innym. Zapomnimy też o naszej głupocie, na którą pozwalaliśmy sobie w internecie.

I może tego najbardziej będzie nam żal.

Bo wszystko to znika jak wspomnienia Roy’a Batty’ego – postaci z filmu Ridleya Scotta „Blade Runner” – najdoskonalszego androida serii Nexux 6, który skazany na automatyczne wyłączenie po 4 latach działania odchodził wraz ze wszystkimi pięknymi i okropnymi rzeczami, jakie widział i jakie zrobił.

A robił też rzeczy głupie.

I one też odejdą. Nie zostanie nic. Poza wspomnieniami ludzi, którzy się z nim spotkali. Ich nie trzeba guglać. Są odciśnięte w pamięci na zawsze. Choćby przez takie sceny, jak ta.