Recenzja The Sinking City – czy w zatopionym mieście Oakmont można się zakochać?

Po kilku długich wieczorach w końcu mogę powiedzieć: ukończyłem grę The Sinking City. I powiem Wam już na wstępie – to nie był zmarnowany czas. Od momentu pierwszych zapowiedzi z uwagą i zainteresowaniem śledziłem rozwój tej nietypowej produkcji inspirowanej twórczością ojca weird ficition – H.P. Lovecrafta. Wówczas spodziewałem się zgoła czegoś innego, ale zaskoczenie, które mnie spotkało podczas pierwszych godzin gry było jak najbardziej pozytywne. Niestety, rzucająca się w oczy niskobudżetowość produkcji dość szybko zaczyna przeważać w każdym aspekcie rozgrywki. Tym niemniej: nie jest źle! Po prostu mogło być zdecydowanie lepiej… Drodzy, zapraszam Was do lektury recenzji The Sinking City – gry, która 10 lat temu mogłaby zostać wielkim hitem!

Kilka słów wprowadzenia

The Sinking City to nietypowa przygodówka przeplatająca ze sobą elementy horroru, RPG i gry detektywistycznej. Mamy tutaj zarówno minimalistyczne sekwencje zręcznościowe jak i sporo zagwozdek logicznych, co na początku zabawy może stwarzać nie lada problemy. No, ale o tym opowiem nieco później.

Gra nie prowadzi nas za przysłowiową rączkę, ale stara się zachęcić do eksplorowania mapy i samodzielnego odnajdywania poszlak. Trudno też sprecyzować, nastrój jakim odznacza się The Sinking City. Powszechnie przyjmuje się, że mamy tutaj do czynienia z konwencją horroru, ale moim zdaniem produkcji studia Frogwares jest dużo bliżej do fantastycznego dreszczowca.

Wiecie, kryminalne zagadki Oakmont (miejsce akcji w The Sinking City) są ponure, niejasne i niekiedy naprawdę przejmujące. Często nasuwało mi to skojarzenia z wyśmienitym tytułem L.A.Noire od Rockstar Games. Tego typu inspiracji jest całe mnóstwo, ale tą najbardziej kluczową pozostaje twórczość wybitnego amerykańskiego pisarza – H.P. Lovecrafta. Zdaje się, że nie ma wśród fanów tematyki grozy nikogo, kto by chociaż nie kojarzył tego wielkiego nazwiska, któremu zawdzięczamy współczesny kształt weird ficition i szeroko pojętą konwencję horroru.

Twórcy The Sinking City czerpali pełnymi garściami z wymyślonej przez Lovecrafta mitologii Cthulhu – swoją drogą bardzo nietypowej i mrocznej, stanowiącej doskonałe źródło wszelakich horrowych inspiracji. Jak to wyszło całościowo? Ano całkiem nieźle! Zabrakło mi wprawdzie paru kluczowych elementów, takich jak chociażby większego nacisku na konsekwencje podejmowanych wyborów i nastrój, wzbudzany samym eksplorowaniem opustoszałych lokacji, ale ostatecznie nie było wcale źle!

W oczy raziła przede wszystkim niskobudżetowość. Widać było, że twórcy bardzo chcieli dać od siebie więcej i mogliby to zrobić, gdyby tylko mieli więcej czasu i pieniędzy. Tak czy inaczej, bawiłem się zacnie! I chciałbym się z Wami podzielić swoimi przemyśleniami, analizą i oceną tej niezwykłej kryminalnej historii zatopionego miasta Oakmont.

O czym to właściwie jest i z czym to jeść?

W grach tego typu na pierwszym miejscu stawiam mocny klimat i wyrazistą, wciągającą fabułę. Bez tych dwóch aspektów moim zdaniem absolutnie żadna gra przygodowo-detektywistyczna nie miałaby racji bytu. The Sinking City ma wprawdzie nieźle nakreślone postacie (zwłaszcza drugo i trzecioplanowe!) oraz interesujące śledztwa pozwalające poczuć nam się niczym Sherlock Holmes na haju, ale główny wątek fabularny jest koszmarnie nierówny.

Gdy zaczynałem swoją przygodę w Oakmont, a mój poczciwy detektyw zwietrzył zapach pierwszej poważnej sprawy kryminalnej, spodziewałem się zawiłości, dociekania, trudnych moralnie wyborów i wszechobecnej niejednoznaczności.

Ostatecznie dostałem wszystkiego po trochu, co z biegiem gry obudziło we mnie znużenie i zmuszało do coraz częstszego ziewania. Później wkradła się nutka powtarzalności, a samo zakończenie przygody trochę mnie rozczarowało. Liczyłem na coś bardziej spektakularnego i mniej oczywistego. Każdy quest jest podzielony na kilka części, co tworzy iluzję mocno rozbudowanej całości, ale sprawdza się to tylko na samym początku zabawy, bo z biegiem czasu uwidacznia się tutaj fabularna ślamazarność.

Ale zaraz, zaraz… ja tutaj już narzekam i sypię opiniotwórczymi tekstami, a być może ktoś z czytelników nie ma kompletnie pojęcia o czym mówię? Zatem już śpieszę z krótkim wyjaśnieniem.

W The Sinking City wcielamy się w dręczonego koszmarnymi wizjami detektywa Charlesa Reeda, który trafia do niemal całkowicie zatopionego miasta Oakmont. Reed nie rozumie sensu swoich wizji. Wie tylko tyle, że są bardzo realistyczne, a miejsce, do którego przypłynął, skrywa wiele mrocznych sekretów.

Podczas przygody poznaje on kilka wpływowych postaci w Oakmont i z ich pomocą, w zamian za usługi detektywistyczne, stara się dociec, co tak naprawdę stało się z miastem w czasie powodzi i skąd biorą się tak realistyczne wizje… I to by było na tyle. Całość okraszona jest nawiązaniami do twórczości Lovecrafta, złowrogim soundtrackiem i specyficzną thrillerową grafiką – ot całe The Sinking City.

Oczywiście trywializuję, bo gra oferuje satysfakcjonującą rozgrywkę, sporo emocji i niesamowicie unikalny nastrój rodem z opowiadań mistrza Lovecrafta. Chyba nie byłoby nawet przesadą, gdybym powiedział, że jest to najlepsza gra bazująca na jego twórczości. Na szczęście fabularne luki wypełnia charakterystyczna, ponura grafika, której niedociągnięcia budują niepowtarzalny klimat.

Hm, czy ja tego już gdzieś nie widziałem? 

Pamiętacie Dishonored – grę od studia Arcane? Jeśli tak, to z pewnością zauważycie tutaj pewne podobieństwa i inspiracje, bo zarówno The Sinking City jak i Dishonored wykorzystują podobną stylistykę.

Nieco kanciaste tekstury nasuwają na myśl gotycyzm i stylizowane na tę modłę rysunki w pełni oddające fantastyczną grozę. Trzeba przyznać, że sprawdza się to świetnie. Grając w The Sinking City zapominamy o otaczającej nas rzeczywistości, dając się uwieść deszczowemu Oakmont.

Błotniste uliczki czy nieostre, rozmywające się w oddali tekstury budynków i dachów, epatują klimatem lat 20. XX wieku. Ma to swój niepowtarzalny urok i magię, dzięki której chce się ów świat eksplorować i poznawać.

Modele zostały zaprojektowane w taki sposób, aby zwracać uwagę odbiorcy. Każda kluczowa postać jest na swój sposób wyjątkowa i od razu zapada w pamięć. Za coś takiego prawdziwe chapeau bas!

Nie jest jednak aż tak dobrze. Ten specyficzny, gotycki klimat gubi gdzieś po drodze arcyważny substytut, czyli… grozę. Pisząc wcześniej o Sinking City jako typowym dreszczowcu miałem na myśli to, że choć gra zachowuje thrillerową namiastkę, to brakuje w niej elementów mrożących krew w żyłach.

Jak sami wiecie, jest różnica pomiędzy powieściami Agathy Christie a twórczością Stephena Kinga czy Edgara Poe’ego. Każdy z tych autorów wykorzystywał element grozy na swój własny indywidualny sposób, ale niewłaściwe byłoby wrzucanie Agathy Christie do jednego worka z horrorami.

I tutaj jest podobnie. Mroczna grafika, okraszona złowrogim soundtrackiem podkreśla wprawdzie aurę wszechobecnego niepokoju, ale robi to zbyt łagodnie, jakby bała się porządnie grzmotnąć i postawić odbiorcę w pozycji uciekającej przed niebezpieczeństwem myszy.

Wybrakowana również pod tym względem linia fabularna nie pomaga wytworzyć specyficznego nastroju grozy, po którym trudno byłoby zasnąć przy zgaszonym świetle – a szkoda, bo trochę tego oczekiwałem!

The Sinking City nie powali Was grafiką, nie zmusi do głębokich refleksji, ani nie wystraszy wyskakującymi zewsząd potworami. To gra typowo przygodowa, której zdecydowanie bliżej do fantastycznego kryminału niż do klasycznego horroru. I nie byłaby to wada, gdyby nie to, że The Sinking City ewidentnie próbuje horrorem zostać, przy czym ma za słabą siłę przebicia, żeby udało mu się odbiorcę na tym polu oszukać. Muszę Wam przyznać, że momentami naprawdę mi to przeszkadzało…

Sterowanie proste jak konstrukcja cepa

Od gier przygodowych czy detektywistycznych chyba nikt nie oczekuje rozbudowanych kombinacji klawiszowych rodem z piekielnej zręcznościówki. Tym niemniej dobrze, jeśli gra nadrabia mechanizmami wzbogacającymi rozgrywkę, takimi jak smaczki fabularne czy szeroko pojęte PvE.

W The Sinking City zaimplementowano ciekawy system dochodzenia do sedna sprawy przy pomocy pośrednich narzędzi. Wśród nich jest chociażby wizyta w policyjnych archiwach czy odwiedziny starego ratusza.

Jak to wygląda? Przykładowo pan Rysiek z rybnego zlecił nam odnalezienie swojej zaginionej córki. Mówi, że ostatni raz była widziana przy ulicy Sezamkowej na wprost domu szalonego naukowca Rodrigueza.

W drodze dedukcji udajemy się na komisariat – do policyjnych archiwów. Tam przekopujemy dane aż trafiamy na interesującą nas notkę, że oto dnia 21 października niejaki Rodriguez został zatrzymany za napaść na drobną blondynkę. Dziewczyna uciekła, jednak kontakt urwał się z nią na stałe.

Szanowny Pan Rodriguez staje się naszym jedynym punktem zaczepienia, więc udajemy się z nim na miłe spotkanie nucąc pod nosem „Im singing in the rain”. I tak w skrócie przebiega śledztwo.

Co więcej, gra nie daje nam zbyt wielu wskazówek. Oprócz kilku porad na samym początku zabawy, nie dostajemy kompletnie niczego, co mogłoby nam w jakiś sposób ułatwić rozwiązanie sprawy. Musimy eksplorować lokacje, łączyć i analizować dowody, i samodzielnie odnajdywać poszczególne punkty na mapie miasta.

Aby nie wprowadzać zbędnego chaosu zacznę może od tzw. Pałacu Umysłu, czyli miejsca, w którym możemy łączyć dowody w logiczną całość i sugerować się nimi podczas kolejnych etapów śledztwa. Korzystanie z Pałacu nie jest ani zajmujące ani tym bardziej wymagające. Wystarczy przypiąć odpowiednie dowody i sprawdzić, które z nich da się ze sobą powiązać. Słowem – nic szczególnego. Pałac Umysłu należy traktować jako przyjemny dodatek okalający nasze dochodzenie, a nie miejsce nadrzędne z perspektywy fabuły. Dla mnie był on raczej formą swoistego samouczka aniżeli nieodzownym elementem rozgrywki.

Oprócz Pałacu Umysłu do dyspozycji mamy także teczkę z dowodami, czyli taki jakby dziennik spraw, w którym znajdują się wszystkie questy wraz z zanotowanymi przez nas poszlakami i dowodami. I już teraz mogę Wam powiedzieć jedno: przyzwyczajcie się do tej teczuszki, bo będziecie do niej często zaglądać!

Przejdźmy teraz do najważniejszego etapu niemal każdego dochodzenia, czyli wykorzystania tzw. Oka Umysłu. Pan Reed, czyli główny bohater, włada niesamowitą zdolnością dostrzegania przeszłych zdarzeń. Tajemnicze Oko Umysłu pozwala mu zauważyć niewidzialną i jakby magiczną strukturę przeszłości. Dzięki temu jest w stanie dociec, co tak naprawdę stało się na miejscu zbrodni. Jednak aby w pełni wykorzystać swój potencjał, musi on przejść w stan retrokognicji, w której należy ułożyć chronologicznie wszystkie elementy układanki. Tego typu wycieczka w przeszłość nagrodzi nas zakończeniem kolejnego etapu śledztwa.

Przyznam szczerze, że owe Oko zostało zaprojektowane całkiem zmyślnie, bo nadaje zagadkom swoistej pikanterii. Zwłaszcza, że niektóre wskazówki są skrzętnie poukrywane i zwyczajnie niedostrzegalne gołym okiem.

Swoją drogą, to kolejna intrygująca decyzja twórców The Sinking City. Większość przygodówek stara się graczy prowadzić po sznurku od questa do questa, niwelując konieczność samodzielnego poszukiwania odpowiedzi. Zazwyczaj też każda misja automatycznie zaznacza się na mapie, aby gracza nie znudzić żmudnymi podróżami. Ba! Dla wyjątkowo leniwych jest też zawsze opcja szybkiej podróży.

W The Sinking City tego nie ma. Każdą rzecz musimy znaleźć sami, wykorzystując odnalezione dane i własny rozum. Ma to swoje wady i zalety. Dla jednych będzie to ciekawa forma uatrakcyjnienia rozgrywki a nawet intelektualnego wyzwania, dla drugich – niepotrzebny zapychacz, sztucznie rozciągający długość zabawy.

Punkty szybkiej podróży w postaci budek telefonicznych mogą nam wprawdzie nieco pomóc, ale ostatecznie i tak przez większość czasu czeka nas powolny spacer (no może trucht) błotnistymi uliczkami Oakmont. Warto tutaj odnotować, że gra wymusza na nas korzystanie z łódki, bo część dzielnic Oakmont jest zatopiona i niedostępna drogą lądową. Transport wodny à la motorówka jest niezmiernie uciążliwy, zabugowany i nudny. Kilka początkowych rejsów może budzić wrażenie w stylu: O tak! Jaka fajna alternatywa! Ale wkrótce okazuje się, że zabieg ten był kompletnie niepotrzebny.

Przynajmniej widoczki są ładne…

I znowu nasuwa mi się tutaj na myśl niskobudżetowość The Sinking City, bo nie wierzę, że przemieszczanie się motorówkami miało wyglądać właśnie w taki sposób. Brakowało mi tutaj jakiejś nutki zagrożenia w postaci potwora mogącego wciągnąć nas na dno tej kipiącej, czarnej wody albo chociaż smaczków w stylu paska uszkodzeń naszego wodnego rumaka. Niestety, nic z tych rzeczy. Wsiadamy, płyniemy, wysiadamy i znowu płyniemy… I tak w kółko, raz za razem, aż odechce nam się grać. Przykre to, ale problemy z budżetem trudno przeskoczyć…

Na koniec wrzucę jeszcze parę słów odnośnie drzewka umiejętności. Tak, naszego detektywa możemy rozwijać dodając mu siły, żywotności albo lepszego skilla w strzelaniu z pistoletu. Trochę tego jest, ale nasz wybór jest w zasadzie nieodczuwalny.

Błędy – bałaganiarstwo czy zbyt niski budżet?

I tak oto płynnie przechodzimy do błędów, których w The Sinking City – podobnie jak wody – jest całe mnóstwo. Nie jest to na szczęście tsunami błędów, rodem z pierwszych wersji Gothica 3, ale i tak jest ich sporo. Niektóre (niestety!) wręcz uniemożliwiały dalszą rozgrywkę. Przytoczę Wam teraz krótką historię.

Zapadł zmierzch. O zardzewiałe parapety na wpół zatopionych domów stukał deszcz. Tu i ówdzie szwendali się żebracy i podejrzane typy, których za nic nie chcielibyście spotkać w ciemnej uliczce. Mój detektyw – Charles Reed, właśnie wracał do hotelu zapisać grę. Był wielce uradowany, bo oto udało mu się rozwikłać kolejną wyjątkowo trudną sprawę i tym samym przybliżyć się do rozwiązania zagadki tajemniczych koszmarów i wizji. Niestety, podczas mrocznego rejsu jedną z ulic, natrafił on na coś kształtem przypominającego beczkę. Motorówka „pożarła” tajemniczy przedmiot i jak opętana zaczęła miotać się po tafli wody. Dla Charlesa stało się już jasne – utknął.

W akcie desperacji postanowił skoczyć do ciemnej wody i dopłynąć do brzegu, ale miał zbyt mało punktów zdrowia, aby ten rozpaczliwy czyn mógł zakończyć się sukcesem. Zginął na dnie rzeki, rozgoryczony, zły i bez ostatniego zapisu gry.

Takich sytuacji miałem podczas kilkunastogodzinnej zabawy naprawdę sporo. Innym razem przeciwnik-cheater włączył sobie god mode’a i nie mogłem go utłuc pomimo wystrzelenia w niego całego magazynku. Komicznie też wyglądał samotny rybak, który nagle uniósł się w górę niczym nadmuchany helem balon i równie szybko rozpłynął się w porannej mgle. Do tej pory nie wiem czy był to bug, czy kolejna z koszmarnych wizji pana Reeda.

A oto lewitująca pani pisząca na maszynie… Takich błędów było zdecydowanie za dużo

Bywało i tak, że zacinały się opcje dialogowe, a jedyną pomocą w tej beznadziejnej sytuacji był restart gry. Czasami gdzieś znikały tekstury, innym razem całe postacie. Ot, jeden wielki rozgardiasz niedopracowanych elementów….

Do bólu irytował mnie też głos głównego bohatera. Nie wiem, kto odpowiadał za dubbingowy casting, ale z pewnością był to ktoś niekompetentny. Naprawdę nie rozumiem, jak można było wybrać tak drewniany i drętwy głos na pierwszoplanową postać? No po prostu koszmar. Niestety pan Charles Reed nie nadrabia swojego tandetnego głosu innymi walorami. Jest nudny, brak mu wyrazistości i w żaden sposób nie zachęca odbiorcy do wspólnej gamingowej uczty. A szkoda, bo postać ta miała spory potencjał…

Podsumowanie – czy warto odwiedzić zatopione miasto Oakmont?

Zdecydowanie tak! Fabuła choć momentami nierówna, potrafi wciągnąć i zaangażować intelektualnie. Jest tutaj sporo smaczków i odniesień do twórczości Lovecrafta, którego wprost ubóstwiam, więc wszelkie nawiązania przyjmowałem z nieukrywaną radością.

Między wierszami dostrzegalne są też inspiracje takimi klasykami jak chociażby L.A.Noire. Widzimy tu gigantyczny lecz niewykorzystany potencjał oraz wkradający się zewsząd problem niskobudżetowości, któremu twórcy nie sprostali.

The Sinking City to gra satysfakcjonująca, o charakterystycznym klimacie, który szybko pochłania, nie dając o sobie zapomnieć. To tytuł na kilka długich wieczorów, urzekający ciekawym światem i specyficznym rodzajem grozy. To produkcja przerażająca na swój własny dziwaczny sposób – wybrakowana, ale mająca swój unikalny nastrój. Ze swojej strony – naprawdę polecam!

The Sinking City przeszedłem w wersji na PC.

Recenzja The Sinking City – czy w zatopionym mieście Oakmont można się zakochać?
Zalety
unikalny klimat rodem z twórczości Lovecrafta
intrygująca historia zatopionego miasta
wciągający wątek główny
posępna, nastrojowa grafika
świetnie wykreowane postacie drugo- i trzecioplanowe
rozbudowane śledztwa
wymuszanie na graczu samodzielności
Wady
sporo błędów (w tym również uniemożliwiających rozgrywkę)
kiepski dubbing głównego bohatera
przeciętne questy poboczne
zdecydowanie za mało elementów grozy
7
OCENA