Obrazek tytułowy piękny, szkoda, że gra już niekoniecznie

Recenzja Jump Force – mylić się jest rzeczą ludzką, ale aż tak bardzo? Genialni bohaterowie w sennym koszmarze

Jeżeli jesteście fanami anime, kojarzycie każdy mangowy komiks, a nad waszym biurkiem dumnie uśmiecha się postać Goku podczas ekscytującej walki z Frizerem, to z pewnością czekaliście na grę, która połączy wszystkie światy w jedną całość. Jump Force miał być swoistym „magnus opus” studia Spike Chunsoft, chwytającym po trochu z Dragon Balla, Naruto, One Piece, Hunter x Hunter i wielu innych, znanych mang. Połączenie uwielbianych bohaterów w jednym uniwersum, kreacja kapitalnej walki, wciągającej fabuły i oszałamiającej grafiki to plan, który… nieco zabłądził podczas finalnej kreacji. Po drodze wysypał się prawie każdy szczebel drabinki do sukcesu, grzebiąc programistów głęboko w ziemi.

Przyznaję się bez bicia, że przypasował mi mocno Dragon Ball. W moim dorobku mam 42 znakomite komiksy Akiry Toriyamy, setki godzin z mangą na koncie, a przy tym niezliczoną liczbę obejrzanych anime. Tym bardziej czekałem na grę, która połączy w jedną całość to, za co pokochałem przygody Goku i spółki. Interesowałem się Naruto, a na potrzeby tej recenzji sprawdziłem też pozostałe mangi, z Bleach na czele. Potencjał był zatem ogromny, bo mieszanka wybuchowa w postaci dostępu do każdej postaci, ich głosów i umiejętności rokowały nadzieję na stworzenie bardzo dobrej produkcji.

Zachwycający początek, epickość, której nie zapomnimy

Niestety, szybko okazało się, że coś tu poszło nie w tym kierunku. Już początek wydawał się nieco… przyspieszony? Zaraz po uruchomieniu pojawiło się ładnie animowane intro, w którym widzieliśmy atak potężnego Frizera na Nowy Jork. Bez jakiegoś szczególnego uzasadnienia zresztą – wpadł i zaczął niszczyć, palcem rozcinając kolejne Manhatańskie wieżowce. To pierwszy problem, który miał pełnić kluczową rolę – fabuła. Pojawia się Son Goku, potem następuje „epicka” konwersacja, z której nic nie wynika. Wtem Frizer, całkiem niewzruszony, spokojnie odlatuje, a środek akcji przechodzi do Trunksa i Nawigatora pochylających się nad naszym przyszłym bohaterem. Ledwo żywym zresztą, więc to dobra pora, by skorzystać z życiodajnej kostki mocy Umbra.

To właśnie tu rozpoczyna się proces tworzenia nowej postaci. Bez żadnych ceregieli, wrzuceni jesteśmy w sam środek wielkiej bitwy i nie byłoby w tym nic złego, gdyby to jakoś lepiej uzasadniono. Ale od samego początku widać, że gra czerpie garściami z gatunku MMO, choć de facto tym MMO nie jest. Nic nas tutaj nie zaskoczy, nic też nie sprawi, że serducho zacznie mocniej bić – główna historia jest prosta jak kij od szczotki – źli zaatakowali krainę, dobrzy muszą ją ocalić. Dosłownie tylko tyle lub aż tyle, tu nawet brakuje wątków pobocznych.

Taki to mój Gasparo, wygląda całkiem… jak postać z mangi

Kreator postaci to absolutny standard. Twórcy wrzucili do jednego worka wszystko to, z czego składają się pozostali bohaterowie, dorzucając kilka mało istotnych bajerów. Mamy pokaźny wybór różnorakich elementów twarzy, ale w praktyce niewiele one zmieniają. Możemy pobawić się w Simsy, ustawić różowy kolor skóry albo nietuzinkowe tatuaże. A gdyby ktoś miał ochotę, to sieknie sobie różnokolorowe źrenice!

Po chwili zabawy uderza w nas mało intuicyjne menu, które topornie się przegląda i równie mało przyjemnie ogląda. Utworzyłem postać o imieniu „Gasparo” i ziewając z nudów liczyłem, że może teraz coś mnie zaskoczy! Nic bardziej mylnego. Mój główny bohater wstał i… dowiedział się, że przeżył dzięki tajemniczej mocy, a teraz musi stawić czoła złowrogim siłom, dołączając do ekipy Jump Force!

Fabuła to tylko pierwszy stopień do… kreacyjnego piekła

Chciałbym powiedzieć, że to właśnie w tym miejscu rozpoczyna się prawdziwa zabawa, ale… niestety nie. Mamy nudny do bólu samouczek. Nastąpiło połączenie światów różnych mang, co zaowocowało alternatywną rzeczywistością, w której każda kolejna miejscówka została zaatakowana przez wroga. Największy problem Jump Force objawia się właśnie w tym momencie – gra jest do bólu schematyczna, stale wymuszając robienie dokładnie tego samego.

Trafiamy więc do miasta, w którym musimy wybrać drużynę. To takie swoiste lobby, służące za przerywnik pomiędzy kolejnymi „epickimi” misjami. Te dostajemy od… ludzi w budkach. W zasadzie dostajemy od nich wszystko. Także ulepszenia mocy i kolejne stroje, wzmocnienia czy ataki specjalne. Ludzie w budkach wiedzą, co dobre.

Gotowi na schematy? Rozdajemy na prawo i lewo!

Nasza postać porusza się jak wóz z węglem, bez polotu i finezji w tym nudnym jak fabuła świecie. Stale wykonuje tę samą, katastrofalną animację i skacze w dokładnie taki sam sposób. Ma to swój „mangowy” urok dla prawdziwych wyjadaczy japońszczyzny, ale nie oszukujmy się – w 2019 roku coś takiego? Pod względem animacji poruszania Jump Force mógłby swobodnie konkurować z grami na PlayStation 2 i… wcale nie wyszedłby z tego pojedynku obronną ręką. Naszym zadaniem jest wybór drużyny, więc biegamy z jednego miejsca do drugiego, słysząc drętwe jak słoma teksty, w tym potworki w stylu „Dołącz do nas, albo nie. Zrób co chcesz”. Poczułem moc przyciągania. Pobiegłem dalej…

Po wyborze ekipy, do której dołączymy (a wybieramy pomiędzy Dragon Ballem, Naruto i One Piece), w końcu zaczyna się prawdziwa akcja! Wzywa nas sam generał, przywódca legendarnego „Jump Force”, którego jesteśmy członkami. To drużyna zdolna przeciwstawić się każdemu złoczyńcy. Przybiegamy do niego z uśmiechem na ustach, by w końcu doświadczyć jakiegoś niezwykłego momentu i… lądujemy od razu w samym środku wydarzeń. Potem kolejny raz i kolejny raz. Zawsze jesteśmy tuż przed walką. Zero poszukiwań, zagadek, odkrywania terenu, otwartych lokacji. Mamy jedynie areny i lobby w postaci cholernie nudnego schronu. Gdzie jakieś urozmaicenie? Cokolwiek oprócz bijatyki?

Wartka akcja, która przykuje nas do ekranu na wiele godzin

No nic się tu nie dzieje, akcji nie ma wcale, cut-scenki to zbiór sztywnych postaci bez praktycznie żadnej mimiki, które za specjalnie nie chcą wykonywać w swoim kierunku czy to gestów, czy… czegokolwiek. Brakuje interakcji z bohaterami, bo podchodząc do nich czytamy w kółko to samo. Widać, że ekipa ze studia Spike garściami czerpała z drugoligowych MMO, bowiem tendencja jest tutaj zdecydowanie odwrotna do zamierzonej.

Gra ma możliwość zabawy online, ale niech to będzie coś więcej niż tylko nudne klikanie misji na rozwijanej liście. Doszło do absurdu, w którym miałem kilka zadań do zrobienia, więc stałem i zaznaczałem je kolejno. Nie ruszając się z miejsca. Potem był ekran wczytywania, walka, ekran wczytywania, krótka rozmowa, ekran wczytywania, miasto, misja, ekran wczytywania, walka, ekran wczytywania…

Menu wygląda jakby ktoś je zrobił na szybko na kolanie, mając termin na wczoraj…

Tak, dobrze przeczytaliście, tu ekran wczytywania jest głównym bohaterem, a nie nasza postać. Ciągle się coś wczytuje. Stajemy przed epicką walką i gotowi do boju, ściskając mocniej pada widzimy… ekran wczytywania! Studzi on emocje, a gra nie pozwala też na pomijanie przerywników filmowych, co ma się ponoć zmienić w kolejnym patchu. Oby tak było, bo twórcy chwilowo skazują nas na senne koszmary. Zresztą, czy mogę wskazać coś dobrego, skoro ciągle narzekam? Ba, jeszcze sobie ponarzekam!

Jump Force wymusza na nas ciągłe szukanie wykrzykników i bieganie od budki z ludkiem do generała, szukając albo misji dowolnych, albo „kluczowych”, ale nie wiem, z którego punktu widzenia. Rozgrywka sprowadza się do robienia w kółko tego samego. Walki są zresztą zrobione w stylu „kopiuj-wklej”, więc mamy jedynie różne tła. Każdy z bohaterów został co prawda wyposażony w swój wachlarz ataków, nawiązujący do oryginałów z komiksów, lecz możemy je wszystkie odpalić na naszej postaci.

Potyczki to esencja tej gry. Są mega wciągające!

Zresztą walka to jest w zasadzie jedyna, bardzo solidna zaleta tego tytułu. Ataków jest kilkadziesiąt, każdy z nich ma znakomicie przedstawione animację, efekty świetlne czy pole rażenia. Uderzenia robią wrażenie, są potężne, a niektóre kombinacje mogą nas niemal zachwycić, gdy uda nam się tak rozbroić przeciwnika, by nie wiedział, co się dzieje. Można powiedzieć, że prawdziwym rdzeniem rozgrywki Jump Force są areny, bo akcje na nich zrealizowano z należytą starannością. Co prawda, po kilkunastu kolejnych potyczkach dostrzegamy następne schematy, ale nie przeszkadza to dalej cieszyć się udanym atakiem.

Jak zaraz nie huknie, to aż przyjemnie będzie popatrzeć!

Stale używamy tych samych kombinacji. Możemy wykonać prosty cios albo wzmocniony, mamy też blok i pozyskiwanie mocy, które daje nam „pobudzenie” pozwalające na skorzystanie z ataku specjalnego. Najbardziej widowiskowego, najmocniejszego, a przy tym ewidentnie podniecającego. Możemy naszego oponenta złapać i nim rzucić, pociąć ogromną kataną, wezwać burzę piaskową, albo przeorać ziemię sławnym „Kamehameha!”. Tyle radochy mi to sprawiło, że miałem banana na ustach, pokonując kolejnych przeciwników. Są oczywiście mocniejsi i słabsi, ale nie grzeszą inteligencją, a na każdego można znaleźć bardzo prosty sposób. Szkoda.

Podczas potyczek mamy opcję zmiany bohatera, którego kontrolujemy (spośród trzech wcześniej wybranych) i urozmaicenia nieco tej epickiej bitwy. Tylko że wszyscy zawodnicy mają jeden, wspólny pasek zdrowia, więc jak dostaniemy bęcki grając naszą postacią i przeskoczymy na takiego Goku w ostatnim momencie, to dalej będzie miał tylko 5% życia. Dlaczego tak?

Skoro już jesteśmy przy zaletach, to Jump Force jeszcze jedną rzecz robi bardzo dobrze – wrzuca do wielkiego wora wszystkie kluczowe postaci z wielu różnych mang (40 + kolejne w DLC), zachowując przy tym, w zdecydowanej większości, ich oryginalne, japońskie głosy. Są świetnie wymodelowani, charakterystyczni i mogą się podobać. Ponadto, system sterowania jest na tyle prosty, że niemal każdy, kto chwyci pada, w kilka minut załapie o co chodzi i może przystąpić do zabawy. To duży plus, ale z drugiej strony, brakuje elementu do wymasterowania. Brakuje wyzwania po prostu.

Grafika? No przecież to Unreal Engine 4 pany! Musi być dobrze!

Wiecie, co jest w tej grze najgorsze? Fakt, że śmiga na legendarnym i świetnie dostosowanym do konsol silniku Unreal Engine 4, a chrupie przy tym niemiłosiernie. Grałem na PlayStation 4 Pro, co chwilę zaliczając większy lub mniejszy spadek płynności. W skrajnych momentach animacja wręcz klatkowała, pozostawiając spory niesmak w moich ustach.

Rozdzielczość z pewnością nie stała obok 4K, a przy tym całość nie wygląda zbyt szczegółowo. Miasto jest puste, areny dość proste, twarze pozbawione jakiejkolwiek mimiki, akcji tutaj nie ma wcale, za to wrzucono wszędobylskie kostki Umbra i setki efektów mocy i magii, które wyciskają z naszej konsoli ostatnie pokłady wydajności. Ponadto, gra jest do bólu zakorzeniona w poprzedniej generacji.

Postać stoi i porusza się, jakby ktoś zapomniał załadować pliki z folderu „animacje_final”

Nie przeczę, efekty dopracowano znakomicie, podczas ataków specjalnych często będziemy zachwycać się grą świateł i dynamiką animacji, ale to niestety wszystko, co mogę powiedzieć pozytywnego o oprawie audiowizualnej. Dźwiękowo nie ma niczego odkrywczego. Z czasem zacznie nas irytować brak jakiegoś urozmaicenia podczas odgrywania stale tej samej, irytującej muzyczki w lobby, czy w trakcie walki z przeciwnikiem. Typowe, japońskie brzdękanie, które ani nie nakręca do bitwy, ani nie relaksuje podczas przerwy. Mogłoby go w ogóle nie być. Fani mangi z pewnością docenią za to odgłosy walki, ciosów czy brzmienie postaci, które żywcem wyjęto z anime i zrobiono to zaskakująco poprawnie.

Taka to nijaka gra mocno, przeciętność jest tutaj wszechobecna

Jump Force kandyduje do miana jednego z największych kloców tego roku. Wrażenie robią walki, elementy graficzne ciosów specjalnych i mnogość postaci z wielu różnych, znanych i cenionych mang z Naruto i Dragon Ballem na czele. Plusów więcej nie stwierdziłem, za to minusów mam cały wachlarz, aż nie wiem od czego zacząć. Przerażająco nudna i schematyczna fabuła, ciągłe ekrany wczytywania, zero emocji, mimiki, akcji podczas przerywników filmowych, do tego lobby wołające o pomstę do nieba, naleciałości z tandetnego MMO, chrupiąca animacja i słaba jakość oprawy audiowizualnej, przynajmniej na PS4 Pro.

Słaba to gra, ale być może efektowny brawler dla fanów japońskich komiksów, niezwykłych mocy i nienaturalnie potężnych ciosów. Coś za coś. Twórcy według mnie kompletnie nie zrealizowali swojego zadania, wprowadzając jakieś fabularne naleciałości, które nijak mają się do tego, co finalnie otrzymujemy. Po co tyle tych przerywników? O co chodzi, że gra jest tak schematyczna i wtórna? Całkowicie zmarnowany potencjał. Wielka szkoda, bo nastawiłem się na całkiem przyzwoitą bijatykę, a dostałem festiwal powtarzalności. W tym Jump Force jest najlepsze, w robieniu cały czas tego samego.

Recenzja Jump Force – mylić się jest rzeczą ludzką, ale aż tak bardzo? Genialni bohaterowie w sennym koszmarze
Wnioski
Esencją tej gry są całkiem efektowne walki na zamkniętych arenach. Oprócz tego, dostajemy koszmar senny każdego dewelopera. Nudno, drętwo, nijako, brzydko, w dodatku z klatkującą animacją. Nie tak powinno wyglądać połączenie najlepszych mang na świecie.
Zalety
walki na arenach
efekty ciosów specjalnych podczas pojedynków (niektóre są zachwycające)
40 postaci z najpopularniejszych mang (Dragon Ball, Naruto, One Piece, HunterxHunter)
Goku, Piccolo i Vegeta, Naruto czy Luffy świetnie wyglądają
oryginalne, japońskie głosy i niezłe udźwiękowienie rodem z anime
Wady
grafika
klatkująca animacja
koszmarna fabuła
katastrofalne lobby
schematy, schematy, schematy
ciągłe ekrany wczytywania
wszędobylskie naleciałości z tandetnego, drugoligowego MMO
brak polotu i finezji
zero spójności i konsekwencji przy projektowaniu, walki bez żadnego urozmaicenia
brak możliwości pomijania cut-scenek
4
OCENA