Pierwszy krok w świat dźwięku, czyli autorefleksja domorosłego audiopasjonata

Wykiełkował we mnie mały pasjonat tematyki audio. Nie wiem ani jak, ani kiedy to się stało, nikt nie pytał mnie o zdanie – po prostu to poczułem. Powoli, malutkimi kroczkami i najpierw uczniowskim, a potem studenckim budżetem zacząłem budować swój mały muzyczny świat. Dostrzegłem jednak, że nie każdy rozumie sens jego istnienia – a po co Ci to? a czym to się różni od wbudowanego? nie szkoda Ci pieniędzy? Niejednokrotnie osoby niezorientowane w temacie mylą zakup wręcz podstawowego sprzętu z audiovoodoo. A Wy, wiecie komu to potrzebne i dlaczego?

Jestem przekonany, że wśród czytelników Tabletowo jest co najmniej kilka osób, których słuchawki kosztują więcej niż cały mój zestaw służący do odsłuchów w różnych sytuacjach. Ale na pewno są też tacy, którzy za jednego Władysława Jagiełłę kupiliby głośniki, słuchawki dokanałowe, słuchawki nauszne, a i może zostałoby kilka drobniaków, które wrzuciliby do skarbonki, żeby wkrótce dokupić głośnik Bluetooth. Czy jest w tym coś złego? Absolutnie nie. Przecież każdy może słuchać tego, czego chce na tym, na czym chce. Jednak nie ma też nic złego w tym, żeby doczytać co nieco na dany temat – wtedy można nie tylko dowiedzieć się czegoś interesującego, ale czasem też zmienić swoje nastawienie. A nawet pozostając przy swoim, można zrobić to z całkowicie czystym sumieniem – czemu by więc nie spróbować?

Czy istnieje jakaś graniczna, minimalna kwota, którą należy wydać na swój zestaw audio, aby ten sprawdzał się w akcji? Nie. Problemem tego półświatka jest jednak to, że nie ma także kwoty maksymalnej – zawsze można coś zmienić, poprawić, usprawnić, wytłumić, zmodyfikować, zasilić, oczyścić lub dowolne inne . Nie chodzi nam jednak o uskutecznianie tak zwanego audiovoodo, a o zwyczajną poprawę komfortu. Znajdą się wśród Was na pewno tacy, którzy stwierdzą, że różnicy między sprzętem za 10 złotych a 1000 euro… nie ma. Problem jednak w tym, że jest.

Na początku wypadałoby mieć jakieś sensowne słuchawki – ot, chociażby któreś z tych, które są polecane na forach poświęconych tematyce audio. Bardzo często wystarczy kilkadziesiąt złotych, choć jeśli kwotę tę zwiększycie do dwustu czy trzystu peelenów, to możecie osiągnąć coś naprawdę fajnego. Na dobrą sprawę nie warto przejmować się tym, że niektórzy fani tematyki i tak wszystkie słuchawki za mniej niż słusznego tysiaka określają jako pierdziawki.

Nierzadko zdarza się tak, że sięgamy po droższe słuchawki nie patrząc na jakość odtwarzanego dźwięku – robimy to, bo są wygodniejsze, bardziej wytrzymałe, ładniejsze, a być może skusił nas zestaw sprzedażowy. Jednak nie każda integra wyciska z nich wszystko to, co najlepsze. W takim przypadku przydatna będzie tak zwana karta dźwiękowa, ale żeby sprawa nie była zbyt prosta – niektóre tak zwane karty dźwiękowe mogą tylko pogorszyć sytuację. Zacznijmy jednak od samego początku…

Czym w ogóle jest ta karta dźwiękowa?

Być może dla wielu z Was nieznanym dotychczas pojęciem jest DAC. DAC, digital-to-analog converter, przetwornik C/A, przetwornik cyfrowo-analogowy – jak kto woli. Ogólnie rzecz ujmując jest to urządzenie, które przetwarza sygnał cyfrowy na analogowy – we współczesnym świecie nie istnieje muzyka bez DAC-a – nasze empetrójki są cyfrowe, nasze słuchawki odtwarzają analogowo. Do komputera na ogół poszukiwać będziemy tak zwanej karty dźwiękowej, która wyposażona będzie we wspomnianego DAC-a, a do tego wzmacniacz słuchawkowy, a być może nawet i wzmacniacz mikrofonowy, których działania nie trzeba już chyba tłumaczyć. Taka konfiguracja układów scalonych sprawi, że po podpięciu do niej słuchawek, powinny one otrzymać dźwięk czystszy i mocniejszy, nierzadko nacechowany określoną charakterystyką.

Na dobrą sprawę, temat wymiany karty dźwiękowej dotyczy przede wszystkim posiadaczy laptopów lub niespecjalnie wypasionych komputerów stacjonarnych – mam tutaj na myśli oczywiście osoby, które nie mają wyczulonych uszu, wysokich wymagań i drogiego sprzętu. Największą różnicę odczujemy bowiem w opisanych sytuacjach – niejedna droższa płyta główna odtwarza dźwięk w sposób, którego nie powstydziłaby się niejedna ekonomiczna karta dźwiękowa renomowanej firmy, a przecież w tym wpisie nie rozważamy budowania profesjonalnych odsłuchów studyjnych, a ekonomiczny zestaw domowy. Warto też nadmienić, że sensowną dźwiękówkę można na rynku wtórnym wyrwać nawet za kilkadziesiąt złotych. Ale po co tak naprawdę to robimy? To proste.

Nie chodzi tu o wyczarowanie dodatkowych odczuć – z pustego, to i Salomon nie naleje. Chodzi o poprawienie tego, co mamy, a wbrew pozorom większość z nas „ma” całkiem sporo. Jeżeli w ogóle chcemy bawić się w jakiekolwiek usprawnienia audio, to warto też odtwarzać coś w miarę przyzwoitego – nie zaszkodzi nam plik mp3 w jakości 320 kbps, a może nawet jakiś lossless – bezstratny FLAC lub WAV. Spotify Premium zapewnia jakość na poziomie tego pierwszego, Tidal Hi-Fi – drugiego, czyli jest to już transmisja właściwie idealna. Okazuje się zatem, że jeżeli tylko nie ściągacie muzyki z podejrzanych źródeł, to nie ma czego się bać – nie muszę chyba mówić, że legalne płyty również nie mają problemów z jakością?

Warto, de facto w ramach ciekawostki, zaznaczyć, że podobno wiele osób nie słyszy różnicy między formatem bezstratnym, a dobrą empetrójką, niektórzy mają zaś problem również, jeżeli chodzi o pliki uzyskane na drodze kiepsko przeprowadzonej kompresji stratnej. Trudno jednak mówić o różnicy w jakości odtwarzanego dźwięku, jeżeli ograniczymy się do muzyczki z Tetrisa ;)

Godne uwagi jest też to, że po drobnej inwestycji w sprzęt audio, znacząco poprawi się jakość dźwięku odtwarzanego w grach. Nie mam tutaj na myśli tylko tego, na ile efektownie brzmi odgłos wystrzału – chodzi raczej o rozróżnianie poszczególnych źródeł dźwięku, a także kierunków ich dobiegania. Podobnie zresztą jest z muzyką – nagle może okazać się, że w utworze jesteście w stanie wręcz odseparować od siebie dźwięki wydawane przez poszczególne instrumenty, a nawet niejako odczuć głębię (tzw. scenę), a nie tylko usłyszeć ich zlepek wpuszczany do ucha jednolitym strumieniem.

A jak to wyglądało u mnie?

Uwierzcie mi, że złożenie na początku nawet podstawowego zestawu sprawi Wam przyjemność. A potem najprawdopodobniej zaczniecie dokładać… U mnie zaczęło się właśnie w ten sposób – poszukując nowych słuchawek niezwykle widowiskowo zagiąłem budżet (przekraczając go niemal dwukrotnie!) i zakupiłem słuchawki HyperX Cloud. Okazało się jednak, że dużo przyjemniej grają u mojego znajomego niż u mnie. Winą obarczyłem laptopa – w końcu jedna mała dziurka, obsługująca zarówno mikrofon, jak i słuchawki same w sobie, nie może dać im tyle dobrego, co osobne gniazda w solidnym pececie, prawda? Tak zacząłem poszukiwania karty dźwiękowej. Jako że mam laptopa, w grę wchodziło tylko połączenie USB, najlepiej niewielkie wymiary, a równie mile widziane było wejście na mikrofon – żeby oba kable ze słuchawek podłączyć do jednej kostki, a nie dwóch i jeszcze przy okazji na tym skorzystać (choć jak się później okazało w hehTechu, rozwiązanie takie i tak nadawało się wyłącznie do komunikacji). Tym samym padło na powszechnie znane urządzenie Audiotrak Prodigy Cube Black Edition. Zainwestowane pieniądze? Łącznie ze słuchawkami – jakieś sześćset złotych na przestrzeni grubo ponad roku, bo tyle zajęło mi odważenie się na dodatkowe wydatki na tej płaszczyźnie. A solidny zestaw na dobry start spokojnie można złożyć za jedną trzecią z tego.

Okazało się jednak, że to dopiero początek zabawy. Posiadany przeze mnie DAC ma wymienne OPAMP-y, czyli wzmacniacze operacyjne. W dużym skrócie (i na nasze potrzeby) powiedzieć można, że jest to niewielki układ scalony odpowiedzialny za specyfikę odtwarzanego dźwięku. Nie minął kolejny rok, a zainwestowałem w ekonomicznego scalaka oznaczonego jako MUSES8820. Różnica? Ponownie odczuwalna, gdyż tym razem dźwięk zyskał odrobinę mroku – bas stał się bardziej wyraźny, ogólna charakterystyka dźwięku zmieniła się z jasnej na ciemną. Odchudzenie portfela? Stosunkowo niewielkie.

Wraz z zakupem wzmacniacza operacyjnego, wciągnąłem się na dobre. Zrozumiałem, że świat audio to nie tylko wymysły polegające na przekonywaniu wszystkich, że wraz ze wzrostem zainwestowanej kwoty rośnie prestiż – choć w niektórych przypadkach oczywiście taki nurt można dostrzec. Wystarczy jednak wkładać w to niewielkie, rozłożone w czasie kwoty, aby odczuć różnicę. Bo tu pojawia się kluczowy aspekt tego, o czym mówię w tym wpisie – różnicę czuć. Owszem, pewnie część z Was nadal powie mi to wystarcza. Ale jestem przekonany, że każda z tych osób spędza z muzyką wyjątkowo dużo czasu i nie widzę przeciwwskazań, aby ten czas urozmaicić. Nie trzeba przecież mieć jakiegoś specjalnego ucha, które zdarza się tylko niektórym – ja na pewno takiego nie mam, bo słuch jakkolwiek muzyczny był mi zawsze obcy. Nie trzeba też słuchać skomplikowanych kompozycji – gatunkiem, któremu poświęcam najwięcej czasu, jest hip-hop i również tutaj różnice są ogromne. Wystarczy tylko chcieć słuchać, a to wystarczy, żeby usłyszeć.

Przyznam się szczerze, że na wymiennym OPAMP-ie się nie skończyło. Po kolejnych miesiącach, kolejnym krokiem stały się nausznice (którym więcej czasu poświęciłem w tym wpisie). To następny niewielki koszt, który odrobinę zbliża nas do pożądanego odsłuchu. A luźne myśli zebrane w tym wpisie, to tak naprawdę kropla w oceanie świata audio. Brakuje tutaj wyjaśnienia wielu pojęć, opisu licznych sprzętów, a także zróżnicowania go na poszczególne rodzaje. Wierzę jednak, że każdy, kogo ten wpis choć odrobinę zainspirował, będzie w stanie sam powoli zgłębiać temat i dowiadywać się coraz więcej na temat tego, jak funkcjonuje świat audio. Cały ten felieton nabrał chyba trochę patetycznego tonu – ale ten świat dźwięku funkcjonuje… po prostu fajnie ;)