Girlboss – od bezrobocia do internetowego sukcesu w 13 odcinków

Gdzieś w szale kwietniowych premier, w oczekiwaniu na kolejne sezony House of Cards czy Bloodline, zaginęła premiera małego serialu pt. „Girlboss”. Przez jakiś czas widywałem zdjęcia Britt Roberston na głównej stronie Netflixa, ale szybko zastąpiły je kolejne produkcje. Szkoda, ponieważ nowa produkcja streamingowego giganta to zabawny, sympatyczny komediodramat, który mimo swoich wad, idealnie sprawdzi się na luźne weekendowe popołudnia.

Girlboss opowiada burzliwą historię Sophii. Główną bohaterkę poznajemy jako młodą dziewczynę porzucającą kolejną dorywczą pracę. Pieniędzy brakuje, nie ma mowy o powrocie do rodzinnego domu, a pomysłu na życie chyba nigdy nie było. Netflix sprzedaje nam historię od bezdomnej, spłukanej Sophii do właścicielki internetowego biznesu.

Jakkolwiek absurdalnie Kay Cannon, twórczyni serialu i scenarzystka w między innymi Pitch Perfect, nie przedstawiałaby początków tytułowej Girlboss, wiele młodych ludzi może się z fabułą utożsamić. Sophia zwyczajnie nie wie, co robić ze swoim życiem. Dotychczasowa nauka nie pomogła jej w odnalezieniu odpowiedniej ścieżki. Zajmuje się więc częstym imprezowaniem ze swoją najlepszą przyjaciółką Annie i szukaniem kolejnych prac, z których mogłaby odejść z hukiem.

Sophia

Jedną z mocniejszych stron Girlboss, zarówno serialu, jak i samej głównej bohaterki, jest humor. Dowcipy czynią serial sympatycznym. Większość sukcesu w tym aspekcie można zapisać na konto Britt Robertson. Aktorka, którą większość powinna kojarzyć z Under the Dome albo Tomorrowland, zaskakująco dobrze radzi sobie w roli, jaką napisała jej Kay Cannon. Nieliczne sceny dramatyczne momentami męczą, ale na koniec dnia i tak nie zwracamy na to większej uwagi.

Początek serialu wprowadził mnie w niewielkie zakłopotanie. Obejrzałem kilka odcinków, uśmiechnąłem się kilka razy, może nawet zaśmiałem, ale nie do końca wiedziałem, do czego prowadzi całe to zamieszanie. Dziewczyna najpierw szuka w śmietniku pobliskiej restauracji czegoś do jedzenia, a potem zakłada konto na eBayu i sprzedaje swoją kolorową kurtkę za duże pieniądze. Chwilę później okazało się, że chodzi po prostu o główną bohaterkę.

Reszta postaci pozostaje wyłącznie pretekstem do przedstawienia kolejnych cech Sophii. Annie przychodzi do swojej przyjaciółki z okazjonalnymi problemami, ale zostają rozwiane na tyle szybko, że trudno nawet nazywać to jakimś ‘wątkiem’. Girlboss skupia się wyłącznie na drodze swojej bohaterki do sukcesu. Nie zatrzymuje się na pobocznych postaciach, mówi o nich wyłącznie w towarzystwie Robertson i nawet nie stara się ich rozwijać.

Scenariusz

Scenariusz jest aspektem, który w tym przypadku stawia granicę pomiędzy produkcją niesioną na roli Britt Roberto, a po prostu średnim serialem. Mamy bowiem do czynienia z klasycznym przypadkiem małych absurdów. Rozwój bohaterki bierze się praktycznie znikąd. Najpierw biznes kręci się w najlepsze, potem zaczyna upadać, a wszystko dzieje się z błahych, sprawiających wrażenie wymyślonych na poczekaniu powodów. Twórcy najwyraźniej liczą, że widzowie nie będą wdawali się w szczegóły. Tak właśnie trzeba traktować ten serial…

Warto wyłączyć na 13 odcinków swój detektywistyczny instynkt, rozsiąść się na kanapie i zamiast słuchać głosu w głowie powątpiewającego w każdy pojedynczy element serialu, zwyczajnie się zrelaksować. Girlboss to komediodramat z dużym naciskiem na pierwszą część tego słowa. Sporo w tym rozrywki, wulgarna i pewna siebie główna bohaterka urzeka, a po finałowym epizodzie szczerze zaczyna nam jej brakować.

Ukryty potencjał

Brakuje w tym serialu trochę więcej inwencji twórczej. Brakuje nie tylko załatania luk w scenariuszu, ale również czegoś, co nadałoby Girlboss trochę oryginalności. Netflix ma w swojej ofercie naprawdę dużo podobnych seriali. Mamy świetne Love, Lovesick czy nawet Easy. Każdy z nich ma w sobie element niepowtarzalności, klimatu. Tymczasem w produkcji Kay Cannon panuje chaos. Nawet, jeżeli uda się zacząć poważniejszy, złożony problem, wszystko znika na końcu epizodu, żeby dać miejsce kolejnemu, mniej lub bardziej logicznemu, tematowi.

Najbardziej z potencjalną oryginalnością kojarzy mi się dziesiąty odcinek, ‘Vintage Fashion Forum’. Twórcy przedstawili internetowe forum dyskusyjne jako grupę ludzi siedzących przy okrągłym stole. Wszystkie prywatne wiadomości, skróty myślowe czy charakterystyczne dla internetu sformułowania zostały przerzucone na normalną rozmowę. Ludzie znikali, kiedy karmili koty i pojawiali się przy stole w połowie rozmowy, kiedy otwierali przeglądarkę.

Za dużo powstało już seriali, żeby widzów w pełni satysfakcjonowały bezpośrednie, proste fabuły, szczególnie jeżeli w grę wchodzą „Netflix Originals”. Girlboss nie skończyło się może wielkim zwrotem akcji, ale na pewno nie zdziwiłby nas drugi sezon. Kay Cannon powinna zastanowić się nad swoim podejściem, wziąć najmocniejsze aspekty pierwszych trzynastu odcinków i zacząć podejmować bardziej odważne decyzje.

Nie zrozumcie mnie źle, serial naprawdę mi się podobał. Kiedy w czwartym odcinku zobaczyłem, jak z ust drobnej, niepozornej dziewczynki leci kolejny potok wymyślnych wulgaryzmów, zrozumiałem, że mam do czynienia z komedią jednej postaci. Wyłączyłem się na różne małe absurdy, uśmiechałem się do licznych żartów sytuacyjnych i spędziłem naprawdę przyjemne sobotnie popołudnie. Jeżeli nie razi was sama fabuła albo drobne wyrzeczenia, polecam wam zrobić dokładnie to samo.