Gdzie się podziały tamte gry z kanapowym trybem kooperacji?

„Kanapowe granie przeżywa prawdziwy renesans” – tak bym napisał, gdyby faktycznie coś takiego miało miejsce. Rzeczywistość wygląda jednak zgoła inaczej i jest ona niezwykle smutna. Gdy przychodzi bowiem do zarwania nocki z kumplem przy jakimś tytule, niemal jedyną opcją pozostaje kilkugodzinny maraton z FIFĄ, co chyba mówi już samo za siebie.

Magia lokalnych wspomnień

Kanapowy co-op to jedna z tych rzeczy, za którymi niezwykle tęsknię, bo to ten jedyny, magiczny element gier chodzący za mną od dzieciństwa oraz jeden z powodów mojego zarażenia się „gamingowym bakcylem”. Mój pierwszy kontakt z interaktywną rozgrywką miał miejsce przy Super Mario Bros., jeszcze za czasów świetności Pegazusa. To właśnie wtedy moje starsze rodzeństwo zaprosiło mnie do wspólnego biegania dwoma hydraulikami w postaci Mario („ten czerwony chłopek”) oraz Luigiego („ten zielony chłopek”). Może nie rozumiałem rozgrywki i padałem co kilkanaście kroków, ale zabawa była przednia – nie tylko dla mnie.

Kilka lat w przód i miłość do lokalnej kooperacji zapłonęła ponownie, gdy jako ówczesnemu fanowi twórczości Tolkiena, kuzyn właśnie świeżo uruchomił „egranizację” Powrotu Króla na PS2. Dostałem wtedy drugiego pada do ręki i po chwili wspólnie odgrywaliśmy większe bitwy z filmu. To było coś niesamowitego, bo tytuł miał świetny system walki, który ubarwiała kooperacja z lekką nutą rywalizacji (walka na punkty czy o to, kto ubije więcej poczwar), przez co kończenie tych samych etapów po raz dziesiąty nie potrafiło nas znudzić. Podczas długich sesji przy konsoli, padły całe hordy orków i jedyne, co mogło nas wtedy powstrzymać od grania, to ciocia każąca kłaść się spać.

Później przyszła era Xboksa 360, w którego zaopatrzył się mój sąsiad. Muszę przyznać, że przesiedziałem u niego wiele dni wakacji, ale oboje bawiliśmy się nieziemsko na jednej kanapie z padami w ręku. Wspólnie ukończyliśmy kampanię Gears of War II, Fable II czy Army of Two i pewnie parę innych produkcji, których nie jestem w stanie obecnie sobie przypomnieć. Na próbę najbardziej wystawił nas tryb Hordy z Gears of War, przy którym spędziliśmy kolejne dziesiątki godzin, a pobicie wcześniejszego rekordu powodowało wybuch euforii i dawało sporą satysfakcję.

źródło: usgamer.net

Moją ostatnią, dłuższą, kooperacyjną przygodą było zarwanie nocki w Diablo III, niewiele później po premierze konsolowej edycji. W praktycznie jeden weekend zdołaliśmy z kolegą ukończyć kampanię i zgładzić demona z okładki. Wystarczyła do tego masa żarcia, trochę piwek i pady w dłoniach, żeby prześwitujący przez okna wschód słońca dawał znać o tym, iż człowiek też potrzebuje snu. Diablo III nie wymagał specjalnie dużo myślenia, więc idealnie nadawał się jako tło do rozmów czy różnego rodzaju wspólnych przemyśleń. Takie rzeczy wzmacniają więzi.

Dziś? Kooperacyjny cmentarz

Tego typu historii z pewnością wielu z Was miało na pęczki i mam nadzieję, że nie tylko ja przeżyłem podobne doświadczenia. Jeśli jednak spróbowalibyście je odrestaurować z użyciem współczesnych tytułów, to moglibyście napotkać spore problemy. Ostatnio bowiem, wraz z jednym z kolegów chcieliśmy spróbować zarwać nockę przy porządnym produkcie stawiającym na współpracę. Po drodze zabrakło nam jednak jednego, acz niezwykle kluczowego elementu, czyli po prostu dobrej gry z lokalnym co-opem.

Postanowiłem poszukać czegoś w bibliotece posiadanego przeze mnie PS4, ale znalazłem dosłownie 5 (całkiem) uznanych tytułów AAA, których kampanię można było wspólnie ukończyć na jednej kanapie. Zabawnie niska liczba, ale tylko udowadnia ona, że lokalny co-op poszedł w całkowitą odstawkę. To smutna rzeczywistość, którą naprawdę ciężko mi zaakceptować.

Trudno bowiem wskazać, co naprawdę hamuje twórców przed dodaniem split-screena do setek istniejących obecnie na rynku gier. Takie Destiny czy The Division byłoby dla mnie całkiem zgryźliwym przeżyciem w momencie, gdybym mógł dzielić swoje doświadczenie z kimś na kanapie obok mnie. Zresztą wiele innych tytułów zyskałoby na dodaniu kooperacyjnej kampanii, jak chociażby nowsze części Uncharted.

Ta gra aż się prosi o split-screena… | źródło: division.zone

Tymczasem jedyną formą wspólnej rozgrywki na jednej kanapie przed konsolą to kolejne odsłony serii FIFA, wybrana bijatyka (Mortal Kombat, Street Fighter etc.) i na przykład Zombies w Call of Duty. Obecna generacja konsol wykluła z siebie jeszcze takie tytuły jak Divinity: Original Sin czy A Way Out, ale to bardziej wyjątki od reguły, bo poza tym na rynku produkcji AAA w temacie lokalnej współpracy panuje martwa cisza. Godnych spędzenia przy nich czasu gier indie z co-opem jest już trochę więcej, ale nadal nie ratują one okropnej sytuacji.

Jeśli zatem szukam produkcji do wspólnej zabawy przy jednej konsoli, to pozostaje mi już tylko sięgać po tytuły z poprzedniej generacji konsol. Dobrze wspominam Resident Evil 5, Splinter Cell: Blacklist, Splinter Cell: Conviction czy Borderlands… a to jedynie tytuły, które mogę wymienić na poczekaniu, bo dobrze wiem, że w przeszłości tych gier było znacznie, znacznie więcej. Często miały one kampanię, którą można było wspólnie ukończyć lub twórcy dodawali do nich specjalny tryb kooperacji, składający się z pakietu unikatowych misji z dawką nowych mechanik. Teraz tego po prostu nie ma.

Wygląda więc na to, że poprawienie tej sytuacji pozostaje już tylko w rękach mniejszych deweloperów. Ci wskrzeszają już z martwych gry imprezowe, które mogą być centrum wydarzeń podczas małej domówki. Kilku partnerów Sony dało nam ostatnio spory zastrzyk kanapowej rozrywki w postaci inicjatywy PlayLink, która skupia tytuły wymagające do zabawy jednej konsoli i smartfonów podpiętych do tej samej sieci Wi-Fi. Takie produkcje jak „To jesteś Ty!” czy „Wiedza to Potęga” świetnie połączą grono zarówno „hardkorowych gamerów”, jak również tych niedzielnych graczy. Choć wymienione gry dają z początku sporo frajdy, to niestety przy którejś partii z rzędu zaczynają już nudzić powtarzalnością rozgrywki i niezmieniającą się pulą wyzwań. Podobny problem trawi The Jackbox Party Pack, które na dłuższą metę nie potrafi do siebie przyciągnąć równie mocno jak moje imprezowe ideały w postaci Guitar Hero czy Rock Banda.

Powiedzmy jednak, że PlayLink oraz zestawy mini-gierek pokroju The Jackbox Party Pack wytaczają pewne tory dla gier imprezowych. To świetne formuły i przyciągające prostotą koncepcje, które odpowiednio rozwinięte wyciągną w końcu „party gaming” ze swojego rodzaju dołka na sam piedestał. Nadal brakuje mi jednak gier, do których mogę przysiąść z jednym czy w porywach z dwoma kumplami i przeżyć z nimi niezapomnianą, wirtualną przygodę lub powalczyć o zwycięstwo w serii wymagających współpracy wyzwań. Tytułom indie już się to w jakimś stopniu udaje (Enter the Gungeon na przykład), ale chciałbym zobaczyć coś z rozmachem od większych deweloperów. Innymi słowy – myślę, że to świetna pora na przywrócenie do życia trendu na kooperacyjne granie w wysokobudżetowych tytułach… tylko kto wytoczy te tory w tym przypadku? Czy ktoś tego w ogóle dokona?

źródło: dailymotion.com

Quo vadis, branżunio?

Obecnie jedyną formą kooperacji jest wspólne granie przez internet w produkcje stawiające nacisk na rywalizację. Nie ma problemu, żeby w duecie czy we większym gronie znajomych rozegrać parę partyjek w League of Legends, CS: GO, PUBG czy Apex Legends. Tytuły te dają zastrzyk grupowej adrenaliny i potrafią wystawiać niektóre relacje na próbę, ale nie są one w stanie zastąpić wspólnego krzyczenia na siebie przy jednym telewizorze. Gry naprawdę potrafią łączyć i robią to ze zwielokrotnioną siłą, gdy na tej samej kanapie zasiada inny człowiek.

Branża, moim zdaniem, całkowicie odeszła od standardowego, lokalnego co-opa i spokojnie można uznać tego typu rozrywkę za prawie wymarłą. To smutne, zwłaszcza gdy pomyślę, że jeszcze początek tej dekady (i końcówka ubiegłej) wręcz zalewała nas tytułami wyposażonymi w te tryby. Ciężko znaleźć jednego głównego winowajcę całego tego zajścia. Z jednej strony stworzenie trybu co-op to dodatkowe porcje gotówki, na które nie zawsze można sobie pozwolić w trudnym procesie tworzenia gry (co-op nie da też w teorii zysku w postaci zakupu dwóch osobnych egzemplarzy danego produktu). Z drugiej strony mamy granie po sieci, któremu poświęcane jest teraz więcej uwagi, bo to ono najdłużej przytrzymuje graczy w jednym miejscu i zgrabnie kieruje ich wzrok w stronę ostatnio popularnych mikrotransakcji.

Takich obrazków zaczyna obecnie brakować | źródło: hickoryrecord.com

Są takie dni, że nie zawsze chce się z kimś wyjść na miasto. Są takie momenty, że człowiek lub grupa ludzi ma ochotę spędzić dobrze czas przy jednej konsoli. Bywa też tak, że po dziesiątej partii w FIFĘ czy Tekkena, człowiek ma już dość tych tytułów i najchętniej poszukałby jakiejś alternatywy… właśnie, tylko jakiej? Branża gier nie oferuje już za bardzo tytułów, które mają w sobie silniejszy pierwiastek współpracy, a jeśli już, to tylko z nastawieniem na zabawę przez sieć.

Gdyby więc ktoś dziś do mnie przyszedł i zaproponował wspólne przejście kampanii przy jednej konsoli w jednej z nowszych gier… cóż, musiałbym rozłożyć ręce w geście zrezygnowania, bo takich produkcji zwyczajnie się już nie robi. Jedyne co, to zostanie mi powiedzieć, że lokalny co-op już umarł i jako alternatywę zaproponować mogę wspólną partyjkę w League of Legends.

źródło grafiki głównej: theaveragegamer.com