E-sport jeszcze nas oszołomi, ale na razie jest jak świnka morska

CS GO, Starcraft, League of Legends, czy World of Tanks – gry komputerowe wyszły już dawno z zacisza domowego strzelania do potworów, statków kosmicznych czy nazistów. Internet i multiplayer pozwolił ludziom spotkać się nie tylko by pogadać o kotkach, ale też by zetrzeć się ze sobą elektronicznie i układać rankingi. A przecież sport to właśnie rankingi.

Mamy ostatnio szczęście jako kraj gościć coraz większe imprezy związane ze sportem elektronicznym. Choćby kończące się dziś Mistrzostwa Świata ligi World of Tanks czy zakończone miesiąc temu Intel Extreme Masters. Choć imprezy te mają ledwo po kilka lat, pokazują jednak, że “minęły już wieki” od chwil, gdy gracze z całego świata po prostu spotykali się ze sobą, by tu i teraz spróbować swych sił i udowodnić, kto jest naprawdę najlepszy. Patrząc na znane mi prywatnie prapoczątki – lanparty w sieciach blokowych czy na “wolnej chacie” znajomego – to już nie wieki, a lata świetlne! Świetnie zorganizowane show, szumnie nagłaśniane, z wielką pulą nagród, a przede wszystkim otoczką wielkiego wydarzenia. Tak. Coraz głośniej i coraz wyraźniej mówi się o takich rozgrywkach, jak o rozgrywkach sportowych. E-sportowych. Tylko czekać, aż z hal targowych czy koncertowych wyjdą tam, gdzie do tej pory odbywały się misteria sportowe – na stadiony!

Jak hartował się e-sport

Z wikipedii dowiedziałem się, że turnieje gier komputerowych datuje się już od lat 70. Choćby takie mistrzostwa w Space Invaders, które na początku lat 80. w USA pod auspicją Atari skupiły aż 10 tys. uczestników (jeśli ktoś bardziej ciekawy, jak to się rozwijało, odsyłam do linku na dole felietonu).

Porządne pieniądze i sława zaczęły się po roku 2000, zwłaszcza zaś w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku, po popularyzacji serwisów streamingowych. O ile bowiem siatkówkę, jazdę figurową czy skoki narciarskie pokazuje się co rusz w telewizji, o tyle o turniejach gier komputerowych wiedzieli jeszcze kilka lat temu stosunkowo nieliczni. Gracze, ich rodziny, ich środowisko.

Youtube i podobne serwisy spopularyzowały e-sport, a przede wszystkim nauczyły ludzi, o co w tym chodzi. Z e-sportem jest bowiem jak z każdą inną dziedziną, która nie jest disco polo – trzeba rozumieć, co się widzi, by się tym fascynować. Dla przeciętnego oglądacza bobsleje są dość zrozumiałe – wiadomo, wygrywa ten, kto będzie szybszy. Ale już taki curling to trochę kosmos – puszczanie po lodzie ciężarków i szczotkowanie lodu – o co w tym chodzi? Z grami komputerowymi jest bardzo podobnie. O ile w prostych strzelankach wiadomo, wygrywa ten, kto zlikwidował przeciwnika, to już w grach kooperacyjnych, w trybach bronienia bazy, zdobywania flagi itp., wszędzie tam, gdzie zaczyna ważna być zarówno taktyka, jak i strategia, a akcja toczy się bardzo szybko, laik zasadniczo nie rozumie tego, co widzi na ekranie. I niech się to Wam nie wydaje dziwne, zastanówcie się, jak rozumielibyście piłkę nożną, gdybyście oglądali ją jako naturszczyk i nikt nie wyjaśniłby Wam, na czym polega spalony czy przywilej korzyści i kim jest ten gość z żółtą flagą.

Fenomen gamerów

Czy można oglądać w internecie, jak ktoś gra w grę? Wydaje się to na pierwszy rzut oka kretyńskie, to jak patrzeć, jak marchew rośnie na polu, czy jak ktoś film ogląda, ale… Miliony subskrybentów kont polskich gamerów na Youtubie mówią same za siebie. Jak podają Wirtualne Media, wśród 20 kont na PL Youtube, mających najwięcej subskrybentów, aż 12 to konta gamerów właśnie. I wychodzi na to, że nie pokazują oni tylko, jak przejść jakąś grę czy pograć czołgiem. Gamerzy to ważne osoby w sieci. Włączają się w różne akcje, wypowiadają na różne tematy. Opowiadają o tym, co ich wkurza, odpowiadają na pytania czy polemizują ze swymi komentatorami. W trakcie gry mówią różne rzeczy, komentują rzeczywistość, nawiązują, wskazują, jakie jest ich zdanie. I w ten sposób dają się poznać jako ludzie. I wychodzi na to, że nie są nieśmiałymi nerdami, którzy dziewczynę widzieli jedynie w telewizji. To ludzie soczyści z krwi i kości. No i internauci. Zasadniczo bardzo niewiele różni popularnych gamerów od popularnych sportowców, których kolorowe gazety pytają o to, co lubią zjeść na śniadanie czy jakie zwierzęta mają w domach. Różnica jest taka, że gamerów pytają o to ich fani a nie kolorowe czasopisma, a poza tym gamerzy na całą sławę zasłużyli sobie sami. Nie występują w reklamach jogurtów czy kredytów. Nie chadzają na imprezy ze ścianką, nie ujawniają szczegółów życia intymnego. Stają się zaś często dla wielu ludzi autorytetami w sprawach nie tylko tego, jaką grę wybrać czy jak dobrze grać.

A wszystko przez to, że nagrywają filmy, w których pokazują, jak grają w jakąś grę. Kto by o tym pomyślał w latach 80.?!

Zawodowi e-gracze

Grać i zarabiać na tym? Taka fucha to było marzenie każdego młodego człowieka lubiącego gry! No ba! Pamiętam z czasów, gdy kupowałem CD ACTION, że i ja, i wielu kolegów marzyliśmy, by zostać takim testerem gier w czasopiśmie. Zupełnie inna sprawa, że kiedyś przeczytałem o tym, jak ciężka to praca i zupełnie mi się tego odechciało… (Pomyślcie o tym, gdy marzycie, by np. zostać blogerem technologicznym i dostawać te tablety i smartfony do testów, że nie będziecie się nimi bawić (jak to się na pozór wydaje), a musicie je wciąż i wciąż testować… Na chłodno. Obiektywnie. Siedzieć czasem po nocach i obrabiać filmiki, pisać, męczyć się z czymś, co was wkurza. To jak przejść długą i nudną grę. Naprawdę nadal chcecie?).

Zawodowy gracz, grający w sponsorowanym teamie, zarabia naprawdę dobrze. 7 tys, 15 tys, a nawet 32 tys. zł. miesięcznie. Pewnie, że to niewiele w porównaniu do Roberta Lewandowskiego czy Fernando Alonso. Ale na pewno sporo w porównaniu do kulomiotów, skoczków o tyczce czy łyżwiarzy szybkich. Przede wszystkim jednak granie w gry komputerowe przestało być już jedynie rozrywką i traceniem czasu. Dla naszych babć czy dziadków to jest kosmos, trochę, jakby człowiek dostawał pensję za oglądanie Mody na Sukces w telewizji. Ale aby grać na poziomie (i zarabiać) trzeba być po prostu utalentowanym, robić to „na pełen etat” a nie pogrywać sobie po szkole czy pracy, a przede wszystkim ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć… Bo zabijanie potworów można wyćwiczyć do perfekcji tak samo, jak strzelanie w tarczę czy telemark.

No i tak samo może zawodnikowi – w decydującym momencie, podczas mistrzostw – nie wyjść. Jak telemark w skokach czy karny w finałowym spotkaniu. Stres może zeżreć, przeciwnik zagrać niestandardowo – i potwór tym razem zabije nas.

Sport i mit o nieagresywności

Ideą sportu są “zmagania” – bezkrwawe (w miarę możliwości) starcia, które mają pokazać, kto jest lepszy. Pucharów nie dostaje się za przegrany mecz. Puchar dostaje zwycięzca. Stąd płacz i zgrzytanie zębów na każdych mistrzostwach – czy to okręgu, czy świata, czy skoku w dal, czy piłki nożnej.

Mamy – zapewne wielu z nas – przeczucie, poparte ciągłym powtarzaniem, do znudzenia w mediach formułki, że sport musi być “czysty”, fair, a przede wszystkim nie wiązać się z agresją. Jak tenis, w którym agresywnych, rzucających rakietami po korcie graczy piętnuje się jako takich… Niekulturalnych. Z drugiej strony tolerujemy ostrą grę na pograniczu faulu, dyscypliny, w których nie ma szansy, by ktoś kogoś nie kopnął czy nie wszedł barkiem. Krew na stadionie piłkarskim szokuje, ale już na meczu hokeja czy rugby niekoniecznie. A co dopiero mówić o boksie, który polega na tym, by komuś tak obić ciało, by tamten padł bez czucia?

Mimo to mamy często wewnętrzny sprzeciw, by uznać nazwę „sport” przy czymś  związanym z wirtualnym zabijaniem przeciwników lub choćby z bronią – jak np. w zawodach czołgów organizowanych cyklicznie w Rosji.

https://www.youtube.com/watch?v=NS2q0c92wHo

Tyle, że pięściarstwo to sztuka zadawania sobie bólu – bez zabijania przeciwnika – podług pewnych reguł. Szermierka to tradycyjne starcia na broń białą, tyle, że nie zadającą ran, ale po to nosi się w niej maski, by oka nie stracić. Judo, karate, zapasy – to zadawanie przeciwnikowi bólu. Nie mówiąc o rugby czy futbolu amerykańskim. Nawet wspomniany tenis to tak naprawdę sztuka takiego wrzucenia pocisku przeciwnikowi, by ten nie zdołał go odbić i wpadł mu do ogródka.

Sport często porównywany jest do bezkrwawej wojny – i takim właśnie jest. Wojną, w której maczugi i zaostrzone kije zamieniono na stępione, a zabijanie po prostu zawieszono, zastępując je metaforycznym zwycięstwem. Lecz cała terminologia: strzał, cios, uderzenie, manewr taktyczny, rajd prawą flanką, pokonanie obrony, mur nie do przebicia czy „Obrona Częstochowy” – to wszystko nawiązuje do czasów, gdy strony obrzucały się pociskami ze stali a przebicie muru oznaczało mnóstwo ofiar.

Pokonani w sporcie schodzą z pola gry tak samo ze spuszczonymi głowami, jak pobici ze średniowiecznego pola bitwy. I pokonani w e-sporcie też tak schodzą ze sceny.

Stąd tylko czekać, gdy e-sport wejdzie na salony sportu przez duże „S”. Już od pewnego czasu wskazuje się, że powinien pojawić się na olimpiadzie – prawdopodobnie stanie się to dopiero w przyszłej dekadzie (wszak w obecnych czasach decyduje o tym popularność i idące za nią pieniądze), ale raczej się stanie! Tezy o tym, że gry komputerowe nie mają ducha sportu, bo metaforycznie zabija się w nich przeciwnika są pożywką jedynie dla etyków. Zniszczenie cyfrowego czołgu przeciwnika jest przecież jak zdobycie bramki w meczu, jak trafienie w kosz czy lewy sierpowy. Punktem w grze a nie ofiarą.

Jest tylko jedno ale. E-sport może stać się popularniejszy niż zwykły, ale musi zerwać z tradycyjnymi formami prezentacji.

Jak pokazać e-sport?

Tu chyba jest największa szansa – i zagrożenie dla e-sportu. Jak go pokazać, by był interesujący, wciągający, by wywołał emocje również  u tych, którzy nie wiedzą, z której strony działa wylatuje pocisk lub ile punktów pancerza ma jakiś magiczny napierśnik. Wszak e-sport jest czymś nadal jeszcze nieznanym szerszej publice, czymś, czego ta publika musi się nauczyć, by poczuć przypływ adrenaliny.

Wybrałem się wczoraj na Mistrzostwa Świata ligi World Of Tanks. Stanąłem w olbrzymiej kolejce do wejścia i po 90 minutach stania w kolejce zrezygnowałem. Tysiące ludzi! Jest potencjał. Pryszczaci młodzieńcy, trzydziestolatkowie z brzuszkiem, ojcowie z dziećmi, nastolatkowie z matkami, matki z córkami, 40-letnie przyjaciółki… Wraz z setkami tych, którzy też zrezygnowali z dalszego stania, obejrzałem kilka starć na telebimie ustawionym na placu przed wejściem. Były okrzyki, były oklaski, a największe wrażenie zrobiło na mnie profesjonalne komentowanie starć, z takimi emocjami, jakich nie powstydziłby się mecz kadry na Stadionie Narodowym z Niemcami.

To pokazuje, że to już nie tylko zabawa dla nastolatków i nerdów. I że na świecie są ich miliony – ludzi chcących przyjechać do Warszawy na turniej gry komputerowej. Ludzi skłonnych zapłacić za koszulki, za konto premium w grze, za premiowe czołgi tak samo, jak za koszulki z napisem Messi czy buty Air Jordan. Tak, pieniądze w e-sporcie już są. Oprawa na poziomie też już jest. Nastrój również – jak przed koncertem znanej grupy muzycznej czy ważnym meczem. Podniecenie, żywe dyskusje, a także wytrwałość (której mnie zabrakło, ale ja już jestem stary i zramolały). Jeszcze nie ma szalików fanowskich, jeszcze ludzie idą popatrzeć na całość z ciekawością, a nie śpiewać piosenki na trybunach i dopingować tylko jedną drużynę, ale… To tylko kwestia czasu. Dowodzi tego obserwowana przeze mnie radość widzów po dobrych zagraniach teamu, w którym grał jedyny Polak.

Z drugiej strony… Te nadal niezwykle tradycyjne formy prezentacji. Ludzie, którzy zdołali zmieścić się w hali głównej oglądali drużyny siedząc na krzesełkach, jak w kinie i spoglądając na ogromny ekran pokazujący grę. Widzieli też zawodników pochylających się nad monitorami i wykrzykujących komendy do mikrofonów – ale co jest kwintesencją gry? Nie sprawne operowanie klawiszologią przez zawodnika, a efekt na ekranie. Wspólne patrzenie na jeden wielki monitor pokazujący to, co się dzieje wedle woli realizatora, który raz pokazuje neutralny rzut z góry na wszystkich, raz rozgrywkę oczami gracza, raz drugiego… Zmienne kolory graczy i przeciwników. Zmiana ujęć, a do tego wszystko to w ogromnej dynamice gry. To nawet dla mnie – dość ogranego z WOT było dośc męczące i… Jednak trochę nudne.

Próbuje się pokazywać e-sport jak piłkę nożną czy hokej, ale nie tędy droga. Próbuje się e-sport sprzedawać podobnie, jak sport tradycyjny, ale na tym polu ten tradycyjny ma ogromną przewagę. W ten sposób wirtualne czołgi czy Counter Strike nigdy nie pokona popularnych dyscyplin. Droga w przełamaniu pewnych przyzwyczajeń i otwarciu się w stronę nowych możliwości. Sukces gamerów pokazuje właśnie tę formę prezentacji, jaka powinna być zastosowana. Patrzeć czyimiś oczami. Wszak jeśli teraz odpalę grę z dysku, mogę w niej wybrać sobie gracza i obserwować walkę tak, jak on ją widzi. Czemuż nie miałbym tego móc zrobić w czasie turnieju? W przekazie internetowym? W telewizorze? Dlaczego sam nie mogę sterować kątem kamery, odległością, zbliżeniami? W końcu gry komputerowe uczą nas tego od ponad 20 lat!

Wiadomo, rodzi to problemy techniczne, a i finansowe. Widownia powinna być wyposażona w tablety, na których każdy może patrzeć dokładnie na to, czego chce. Pełna personalizacja i synchronizacja. I dokładnie tak samo powinno być z przekazem internetowym – jeśli gra 14 zawodników to powinniśmy mieć 15 streamów – po jednym na każdego plus jeden ogólny neutralny. Co więcej – powiniśmy mieć nawet 15 komentatorów, z których 14 opisujących unikalnie i emocjonalnie to, co robi dany zawodnik. Ideą nadrzędną internetu jest przecież MÓC WYBRAĆ – a w e-sporcie jest to to jak gdyby wpisane od początku w sam jego sens!

To oczywiście wielkie wyzwanie. Ale zastanówmy się, czy w ten sposób e-sport nie stworzyłby precedensu, który wkrótce znalazłby uznanie w tradycyjnym sporcie? Obserwować grę Federera zza jego pleców, tak, by prawie czuć jego wysiłek podczas biegania po korcie? Widzieć mecz z punktu widzenia Messiego, Wlazłego? Oglądać żużel jadąc na motocyklu wraz z Hancockiem czy Protasiewiczem?

Przecież to właśnie próbują pokazać nam gry komputerowe. To właśnie w nich możemy wziąć udział w walce, w starciu, w meczu z perspektywy zawodnika, a nie widza, który na to wszystko patrzy zajadając wafelek. I tylko wtedy e-sport podbije nasze serca, gdy będziemy mogli go zobaczyć tak, jak możemy to zrobić sami po dwukliku na pulpicie w skrót do gry.

Inaczej e-sport będzie jak ta świnka morska z popularnego stwierdzenia. Ona nie jest ani świnką, ani morska. E-sport obecnie nie jest ani „e-” , ani sportem. Jest czymś starającym się złapać dwie sroki za ogon, zapominającym o swych największych atutach.

Czekam, aż organizatorzy takich imprez sobie o tym przypomną. Mam nadzieję, że nie za 10 lat

PS. I jeszcze łyżka dziegciu. Awarie sprzętowe, zwisy streamu, dziesiątki minut oczekiwania na kolejne starcie spowodowane tym, że technicy coś tam dłubią w komputerach graczy czy w routerach – to jest to coś, co na razie wyklucza pokazywanie tego w telewizji. Musi zniknąć, aby e-sport naprawdę stał się popularny. Nikt nie będzie zadowolony czekał z popcornem i piwem 20 minut na kontynuację starcia po jakiejś awarii. A po trzech takich zwiechach następnym razem kupi sobie bilet na mecz Polski z Gibraltarem. Na Narodowym.  Tam może zawieść jedynie nasza drużyna, a nie komputery. Bo to sport, a nie jakieś świnki morskie.

Exit mobile version