Dzieci są narażone na niebezpieczeństwo? Gwałty, rozboje, pobicia… a wszystkiemu winne gry?

Wiele podobnych frazesów z całą pewnością czytaliście w mediach na przełomie ostatniej dekady. Prawnicy z całego świata obrzucają się argumentami, dlaczego gry komputerowe są szkodliwe dla społeczeństwa. Jak mogą zniszczyć psychikę, wpłynąć na rzeczywistość, doprowadzić do skrajnych zachowań. Ale czy wszystkiemu winne są właśnie gry? Czy psychika człowieka uzależniona jest od wirtualnych bodźców? Chciałbym rozłożyć ten temat na czynniki pierwsze, bo niedawno mieliśmy kolejną aferę z udziałem dzieci, która znowu rozpoczęła światową debatę.

W Wielkiej Brytanii, całkiem niedawno, bo pod koniec lutego, przydarzyło się coś, czego nie chciałby doświadczyć żaden rodzic w swoich sennych koszmarach. Dwunastoletni chłopak grał sobie, jak gdyby nigdy nic, w Grand Theft Auto na konsoli. Wiadomo, że to gra przeznaczona dla osób pełnoletnich, tym niemniej w tym dziecku, w tym wieku, zaczęły dochodzić do głosu hormony, ciekawość, szereg bodźców, które wpływały na jego psychikę.

Ta seria już chyba zawsze będzie synonimem kreowania społecznych problemów

Zobaczył scenę seksu, w grze przedstawioną zresztą całkiem ogólnie, bez większych szczegółów. Normalnie nie powinno to mieć na niego wpływu, ale gdzieś po drodze rodzice popełnili jakiś błąd wychowawczy. Dwunastolatek chciał do tego stopnia zobaczyć jak to jest, że postanowił… sprawdzić to na swojej sześcioletniej siostrze. Zgwałcił ją trzykrotnie i nie miał świadomości, że robi cokolwiek złego. Przed sądem tłumaczył, że nie chciał jej skrzywdzić, a jedynie zaspokoić ciekawość. Chłopaka skierowano na rok do ośrodka terapeutycznego, a przez kolejne dwa i pół roku będzie figurować na liście przestępców seksualnych.

Wiecie, jaka to trauma dla takiego dziecka? Nie tylko tego chłopca, ale przede wszystkim tej dziewczynki. Szkoda mi jej, bo nie była niczemu winna i nawet nie próbuję sobie wyobrażać, co wtedy musiała czuć i jak odebrała całe to zamieszanie. Dla rodziców to także ogromny wstyd, a przede wszystkim kubeł zimnej wody, bo nagle zorientowali się, że coś poszło nie tak. Dla mnie to także doskonały przykład do nawiązania do tematu gier – czy mogą być aż tak szkodliwe i czy to faktycznie ich wina, czy może największy udział mają w tym, po prostu, rodzice.

Rodzicu, pamiętaj, że kategorie wiekowe jednak czemuś służą

Zacznijmy może od najbardziej błahego problemu, który dotyka większość rodzin, nie tylko na świecie, ale także i w Polsce. Podstawowy temat – rodzice zapracowani, mają swoje problemy, dzieci natomiast dorastają, są ciekawe, uczą się tysięcy rzeczy w szkole, widzą na telefonach, w internecie czy słyszą od rówieśników. Wracają do domu i jeśli mają konsole, albo komputer, to całkiem logiczne, że będą chciały pograć. Dla rodzica to rozwiązanie niemal idealne – jest cisza, spokój, dziecko pozostawione samemu sobie. Niech pogra, bo co w tych grach może być złego?

Ten sympatyczny Jamraj podbił kiedyś serca posiadaczy PS1, a dziś dzieciaki chcą grać w poważne gry, a nie jakieś takie…

O ile dziecko spędza czas przy takich produkcjach jak seria LEGO czy inne Kangurki Kao, to jak najbardziej – niech rozwija swój umysł, koordynacje, refleks, umiejętności skutecznego analizowania faktów i nie mam z tym żadnego problemu. Gorzej jednak, gdy zacznie odkrywać takie produkcje jak GTA właśnie, ostatni Wolfenstein, horrory czy inne kryminały, dozwolone od lat osiemnastu. Dla psychiki małego dziecka stwarza to gigantyczne zagrożenie. Po to powstało PEGI, czyli ograniczenia wiekowe, by odróżnić od razu, która z gier może być przeznaczona dla dziecka, a która nie – tylko zwracajmy na to uwagę.

Kiedyś a teraz – jaka jest różnica?

Każdy z nas był kiedyś dzieciakiem. Ja urodziłem się w czasach, w których domowy PC dopiero raczkował, ale mając dosłownie kilka lat, mogłem już pograć w pierwsze GTA. Powtarzam sobie, że przecież skoro ja wtedy grałem, to dlaczego nie miałem takich problemów, dlaczego nie słyszeliśmy o takich problemach, jak dziś, we współczesnych czasach? Wiecie co, wszystkiemu winny jest chyba postęp. Technologiczny, graficzny czy zachowawczy.

Jak taka gra mogła wzbudzać agresję? Wtedy to było nie do pomyślenia, ale z rozgrywki płynął sam miód

Nie chciałbym odwoływać się do popularnych nosaczy i frazesów „kiedyś to było…”, ale nie sposób tego przeskoczyć. Za moich czasów, jak to mawia każdy ojciec, dzieciaki biegały na podwórku z innymi dzieciakami, grały w piłkę, jeździły na rowerze, a trzepak był najlepszym miejscem do zabawy. Jeżeli któreś z dzieci miało komórę w spodniach, to mogło na niej co najwyżej zagrać w „Snake’a”, albo innego Tetrisa. Mało emocjonująca rozgrywka. Wymyślało się tysiące różnych rzeczy do zrobienia, rower był statkiem kosmicznym, jego kierownica robiła za międzygalaktyczną broń atomową, a cała ulica stawała się wszechświatem, zdolnym pochłonąć nas bez reszty.

Piękne to były czasy, bo brak świadomości o objętości tego świata, brak powszechnego dostępu do internetu czy wreszcie brak postępu graficznego sprawiał, że dzieciaki, a co za tym idzie, także rodzice, musieli korzystać z innych metod wychowawczych. Często były to kreskówki, innym razem gry planszowe, albo proste produkcje na konsolach. Swój rozkwit w latach 90 i na początku XXI wieku miały także platformówki. Kolorowe i bajeczne. Pamiętacie „Croca”? Albo Kangurka Kao? Albo Woody’ego Woodpeckera? Był dżdżownica Jim, były Wormsy, były też inne krwawe gry z Soldier of Fortune na czele, ale żadna nie przypominała aż tak bardzo realnego świata.

Dlaczego dziś już nie ma takich postaci? Woody Woodpecker dostarczył mi mnóstwo nerwów, ale był wciągający na maksa

Grafika była na tyle kolorowa, na tyle nierealistyczna i na tyle upośledzona, że nie miało to wielkiego wpływu na psychikę dziecka. Owszem, taki chłopiec mógł uzależnić się od siedzenia przy komputerze (co i mnie dopadło), ale w żadnym wypadku nie myślał, by posunąć się do tak okropnych czynów. Jakieś zabójstwa? Gwałty? Rozboje? Bo co, bo Max Payne potrafił wybić pół Nowego Jorku i trzy mafie po drodze? Dla dzieci to była wtedy frajda, a nie okazja do przeniesienia tego w prawdziwym życiu.

Uzależnienie było kiedyś problemem, dziś jest chorobą

Miałem swój nieprzyjemny epizod w życiu, który omal nie doprowadził mnie do powtarzania kolejnej klasy w liceum. Nałogowo grałem w World of Warcraft. Przez cztery lata. Głównie za sprawą niesamowitego klimatu, odpowiednio wysokiego poziomu wyzwania, a przede wszystkim ludzi, których tam spotkałem. Wybrałem wtedy maga, serwer Draenor, po stronie Aliantów, na dokładkę anglojęzyczny, gdzie wszystko wydawało mi się takie… ogromne, nieodkryte, zachwycające. O rany, ile ja godzin spędziłem we Wrath of the Lich King, to już nie zliczę.

Starcie z Lich Kingem było wtedy moją obsesją – stało się wręcz maniakalnym dążeniem do doskonałości

Przychodzili do mnie koledzy, żeby wyciągnąć mnie na zewnątrz, ale przez kilkadziesiąt minut siedzieli i patrzyli, jak gram w WoWa, stale namawiając mnie, żebym wreszcie przestał. A gdy mieliśmy rajdy, to zamykałem pokój na klucz. Byłem DPSem, potem healerem, miałem swoje taktyki, przekonania, miejsca, które kochałem. Spędzałem mnóstwo czasu najpierw w Shattrath, w Stormwind, potem przeskoczyłem na Hordę, więc Orgrimmar stał się moim domem.

World of Warcraft był stałym punktem dnia. Wracałem do niego w każdym momencie, udawałem choroby, by móc grać całe dnie. A gdy dopadło mnie schorzenie, którego leczenie potrwało dwa miesiące, byłem najszczęśliwszym dzieciakiem na świecie. Mogłem bez przeszkód siedzieć i grać – zasłoniłem zasłony w pokoju, skołowałem prowiant, wyłączyłem telefon, odciąłem się od komunikatorów i… grałem. Grałem bez przerwy. Nic innego i tak nie mogłem robić, bo musiałem leżeć, albo siedzieć w łóżku, więc wszystko mi sprzyjało. Po dwóch miesiącach takiej zabawy miałem szczerze dosyć i nastąpił wtedy moment przełomowy w moim życiu – przekonałem się, że je marnuje.

Wnioski, analiza sytuacji, właściwa reakcja – to dalej trudne

Inną historią jest już współczesność i synek mojego znajomego. Chłopiec w tym roku skończy pięć lat. Niestety w wyniku różnego rodzaju zawirowań zawodowych i prywatnych, rodzice mieli bardzo niewiele czasu, by się tym dzieckiem należycie zająć. Najłatwiejszym sposobem było zatem albo posadzenie go przed konsolą, albo przed smartfonem. Jedna i druga opcja sprawiała, że w pokoju była cisza i tak potrzebny w tym momencie spokój.

Współczesność – Ninja i Fortnite – takie czasy

Powszechny dostęp do internetu staje się problematyczny, szczególnie w kontekście rozkwitu YouTube’a, który całkowicie zdominował umysły młodych osób. Wszyscy nastolatkowie dzisiaj godziny spędzają na słuchaniu YouTuberów. Mam wrażenie, że im głupsze odcinki, tym lepiej i ciekawiej. Panuje jakaś powszechna forma braku zaangażowania umysłowego, a jeszcze mamy coraz większy procent analfabetów, wracamy do społeczeństwa obrazkowego, bo zanika umiejętność czytania. To są fakty.

Kiedyś spotkałem się z bardzo smutnym stwierdzeniem, opisującym podejście do czytania czegokolwiek – „dziś czterdziestolatkowie potrzebują dwóch akapitów, by ocenić czy będą czytać dalej, trzydziestolatkowie dwóch zdań, a dwudziestolatkowie dwóch słów”. To sprawdza się na przykładzie oglądalności niektórych, rozbudowanych artykułów. Sprawdza się też w przypadku najpopularniejszych tekstów, którymi są albo TOP-y, albo promocje, albo ewentualnie clickbaity. Młodym ludziom się nie chce ani angażować, ani zgłębiać tematu, a nieliczne wyjątki stają się coraz bardziej nieosiągalne.

To wszystko sprowadza się do jednego – fundamentalnych braków nie tylko w aspekcie wiedzy, ale i podejścia oraz zachowań różnego rodzaju. Dziś dominuje Instagram, równouprawnienie, akcje typu „me.too” czy walka o swoje prawa, wolność, wszelkiego rodzaju podkreślanie swojej kultury, narodowości, praw do życia i funkcjonowania. jak myślicie, co może wyjść z takiej mieszanki?

Teraz mamy inne czasy, a kiedyś to nie było czasów

Wszystko sprowadza się do jednego i tego samego – świat nieustannie się zmienia. Mam jednak wrażenie, że kiedyś wszystko było lepsze i po rozmowach z moimi znajomymi, wygląda na to, że nie tylko ja. Muzyka bardziej wyrazista (bo dziś techniawa w kółko), gry jakieś takie bardziej rozbudowane (RPG czy strategie – KOTOR, Wrota Baldura, Torment, o rany), filmy, które zachwycały każdym aspektem (Powrót do Przyszłości, Pearl Harbor) czy rozrywka, będąca de facto skorelowana ze wspólnym spędzaniem czasu.

Każdy miał ogromne grono znajomych, każdy znał się z różnych osiedli, każdy też potrafił wskazać, który z kumpli czy koleżanek może wyjść za 10 minut, gdy podjedzie się do furtki. A dziś? Oj szkoda gadać, smuci mnie to, jak widzę, że dziś zamiast kafejek internetowych są smartfony i granie po sieci w Fortnite czy innego Apexa. Jak widzę, że te gry są szalenie proste i mało wymagające. Jak widzę, że popularność zdobywają nie wymagające platformówki, a tytuły o możliwie jak największym „easy to play”. Dlaczego?

Każdy z nas musi się dostosować do tego, co przynosi rzeczywistość, ale te zaczną kreować ludzie młodzi, millenialsi tak zwani, nastolatkowie, którzy w takim duchu będą wychowywać swoje dzieci. Aż nie mogę się doczekać, by zobaczyć świat w 2040 roku.