Recenzja gry Captain Tsubasa: Rise of New Champions – „Kapitan Jastrząb” w średniej formie

W 2018 roku Kapitan Tsubasa zaliczył swój wielki powrót w formie odświeżonej wersji kultowego anime. Od tamtej pory cała marka nabiera powoli rozpędu i co rusz fani tego fikcyjnego, japońskiego piłkarza, zostają obdarowywani nowymi produktami. Tym razem Namco Bandai postanowiło wydać grę w tym kultowym uniwersum, które bezpowrotnie kojarzą się nam z latami 80-tymi. Tylko czy Rise of New Champions to coś więcej niż tylko próba zagrania na nostalgii?

Bez nostalgicznych okularów

Prawdę mówiąc, nie pochodzę z epoki, kiedy „Kapitan Jastrząb” święcił swoje największe triumfy. Ba! Nie oglądałem nawet pierwotnego anime na znanym starszym ode mnie czytelnikom kanale Polonii 1. Z racji recenzenckiego obowiązku, poczułem się jednak do obejrzenia kilku odcinków nowszej wersji przygód Tsubasy, żeby w jakimś stopniu uchwycić aurę recenzowanego przeze mnie tytułu. Muszę przyznać, że bawiłem się dość nieźle przy całym procederze i gdybym był z 15 lat młodszy, to prawdopodobnie teraz próbowałbym odwzorować kultowe strzały z kreskówki na swoim lokalnym boisku.

Może i nie ciąży na mnie nostalgiczna magia związana z anime, ale można powiedzieć, że gry traktujące o piłce nożnej towarzyszą mi od wielu lat. Kiedyś był to PES, a ostatnimi laty częściej pogrywam w serię FIFA i, choć z ostatnią „dwudziestką” niekoniecznie było mi po drodze, to w dwie poprzednie odsłony przegrałem sporo godzin. Nie uważam się zatem za laika i choć do „zawodowca” jest mi daleko, to myślę, że na piłkarskich grach zjadłem nieco zęby… a przy tym prawie połamałem pady.

Captain Tsubasa: Rise of New Champions było zatem dla mnie dość ciekawym doświadczeniem. Z jednej strony, podchodziłem do tytułu na chłodno, bo nie z perspektywy fana marki. Wiedziałem jednak z doświadczenia, że dobrych gier na bazie anime powstało tyle, co kot napłakał, więc naturalnie zachowałem pewną sceptyczność.

Z drugiej strony, doświadczenie z piłką nożną (również tą wirtualną) miało spory wpływ na moje ostateczne odczucia… którym na pewno magia nostalgii nieco by pomogła. Co w Tsubasie na konsoli prezentuje się efektownie jak strzał z przewrotki, a co „nie klikło”, niczym niecelny strzał z kilku metrów do pustej bramki?

Captain Tsubasa: Rise of New Champions jest dostępny w Media Expert wersji na PlayStation 4 lub Nintendo Switch

Przygody Tsubasy – egranizacja

Jak przystało na japońską grę o piłce nożnej na bazie anime – Captain Tsubasa: Rise of New Champions musiało otrzymać swoje kampanie. Jedna z nich opowiada o samym Tsubasie, druga zaś o stworzonym przez nas własnoręcznie zawodniku, co uzasadnia podtytuł „Rise of New Champions”. Pomimo nieco większego poziomu trudności, zacząłem właśnie od tej ostatniej.

Formuła całej zabawy jest prosta – gramy mecze oraz trenujemy naszego awatara i pomiędzy tymi aktywnościami, mamy okazję na przeprowadzenie rozmów z mniej lub bardziej znanymi postaciami z uniwersum. Nasze drogi zresztą przetną się z niektórymi graczami, co dla fanów anime może być swoistą gratką.

Choć puszczania oczka do gracza nie mogłem specjalnie zrozumieć z racji małej znajomości Tsubasy i ekipy, nie mogę powiedzieć o tej kampanii niczego złego – bawiłem się przy niej naprawdę nieźle. Spotkania stanowiły pewne wyzwanie, a fabularne wstawki były dobrym urozmaiceniem. To było bardzo przyjemne doświadczenie.

Niestety o kampanii Tsubasy tego samego powiedzieć nie mogę. Ta pozbawiona jest pewnych elementów, które dochodzą w drugiej części, ale przede wszystkim, to zwyczajne odwzorowanie wydarzeń oraz dialogów z anime, ale w realiach gry wideo.

Co gorsze, gra nie stara się specjalnie tłumaczyć postaci i niektórych fabularnych kulisów, przez co bez znajomości animacji, zacząłem się czuć po prostu zagubiony na pewnym etapie historii. Tak, jakby twórcy przyjęli za pewnik, że tej części tytułu przyjrzą się tylko fani uniwersum.

Dodatkowo, właśnie na wierność pierwowzorowi, możliwość jakiejkolwiek sensownej ingerencji w zarządzanie zespołem nie istniała, przez co twórcy świadomie zabierali mi nieco swobody.

Oczywiście historia „Kapitana Jastrzębia” opowiedziana ponownie pełni rolę swojego rodzaju samouczka dla nowych osób. Stąd też pojawiają się pewne ograniczenia i w jakimś stopniu to rozwiązanie rozumiem. Jest to jednak o tyle ciekawe, że nie wiadomo ku czemu zostajemy przygotowani, bo Rise of New Champions odkrywa przed grającym praktycznie wszystkie swoje karty i to bardzo szybko.

Piłkarskie RPG?

Captain Tsubasa: Rise of New Champions to nie jest nawet próba stworzenia symulatora piłki nożnej. To tytuł skierowany przede wszystkim do fanów anime i osób, które dzielą z „Kapitanem Jastrzębiem” jakieś wspomnienia. Trzeba to zaznaczyć, bo czuć tu, że rozgrywka została zbudowana w taki sposób, żeby nie próbować swoich sił z seriami FIFA czy PES, które są wielkimi markami na tym rynku. Dlatego też gameplay jest stosunkowo prosty w zrozumieniu i wypełniony jest masą efekciarskich animacji, ale moim skromnym zdaniem brakuje mu sporo głębi.

Chyba nie muszę przedstawiać nikomu zasad piłki nożnej, a jeśli muszę, to nie wiem, czy nie powinniście przypadkiem już teraz wyłączyć tego tekstu. Są dwie bramki, po 11 chłopa w zespole i jedna piłka w grze, która musi się znaleźć za linią bramkową. Kto więcej razy tego dokona, wygrywa mecz i okrywa się milionami pieniędzy, szybkimi samochodami oraz poklaskiem ze stron obu płci. Ach, no i to jest Tsubasa, a nie faktyczny symulator, więc spalonych, rzutów wolnych czy innych, pokrętnych reguł tutaj nie ma, bo widowisko mocno by na tym ucierpiało. Tak, można wjechać tu „sankami” w nogi rywala od tyłu z intencją połamania mu nóg i nie zostać za to ukaranym, a wręcz nagrodzonym… tylko nie próbujcie tego na faktycznych boiskach!

Z kolei zasady gry są całkiem proste i po dwóch rozegranych meczach można je zrozumieć w pełni. Każdy piłkarz ma swój pasek wytrzymałości, który zużywany jest na większość ważnych akcji – sprint, strzał, zwód, a nawet w momencie, gdy obrońca odbiera komuś piłkę. Nawet bramkarz posiada swoje zasoby energii, które zużywają się w momencie, gdy broni strzał.

Wszyscy zawodnicy mają swoje określone statystyki – i tak, niektórzy są szybsi, inni silniejsi, co nieznacznie przenosi się na realia boiskowe, bo przez to futbolówkę co poniektórym delikwentom po prostu trudniej zabrać. Gracze mogą wykonywać dwa rodzaje zwodów oraz odbiorów, a także podawać piłkę w standardowy sposób, prostopadle czy górą.

Captain Tsubasa: Rise of New Champions ma zatem schemat przypominający piłkarską odmianę „kamień-papier-nożyce”, choć w okrojonej wersji. Oczywiście piłkę można podawać i ograć połowę zespołu przeciwnika „klepką”, ale w końcu dochodzi do momentu, kiedy musimy użyć dryblingu w celu minięcia przeciwnika. Obrońca może nam zabrać piłkę standardowym odbiorem lub wślizgiem, a my mamy dwa rodzaje zwodów (podbicie piłki nad graczem robiącym wślizg i jakaś magiczna sztuczka dryblerska), którymi możemy go pokonać. Jeśli użyjemy złego, tracimy piłkę i sytuacja powtarza się tak długo, aż ktoś w końcu odda strzał.

Oczywiście nie mogło tu zabraknąć epicko wyglądających uderzeń, które mają siłę tak wielką, że bramkarz ledwo jest je w stanie zatrzymać całym swoim ciałem. Wiadomo, realizm to nie jest drugie imię Tsubasy, ale zabawa musi być przesadzona, bo to w końcu wolna interpretacja futbolu.

Kamień, papier, piłka w bramce

Jak już mówiłem – zasady są stosunkowo proste, ale zabawie brakuje głębi i sporo tu całej masy niedociągnięć. Nie spodobało mi się tu też kilka pomysłów na rozgrywkę, które twórcy uznali za coś dobrego. Przede wszystkim boli mnie to, że bramkarze wpuszczają bramki dopiero w momencie utraty swojej wytrzymałości – ta regeneruje się po bramce lub po połowie spotkania. Jeśli gramy słabym zespołem na bramkarza, który jest niczym mur, to będziemy musieli oddać kilka dobrych uderzeń, żeby ten jakkolwiek się zmęczył. Prowadzi to do tak kuriozalnych przypadków, gdzie uda nam się ugrać epicką akcję, w której skład weszło minięcie 6 piłkarzy wrogiej drużyny i strzał kosmiczną siłą z 10 metrów na bramkę, a golkiper wyłapuje je jak boty RTX-a 3080 w dniu premiery.

Dla mnie zepsuło to całkowicie zabawę i efektowność, bo zmęczenie bramkarza jest kosmicznie żmudną czynnością, którą kilkukrotnie trzeba powtarzać w każdym spotkaniu. Dodajmy do tego powtarzające się animacje strzałów u zawodników (mają dosłownie po jednym na głowę) i mamy przepis na nużącą produkcję. Tak jak ta monotonia, ukryta pod warstwą efekciarstwa przy pierwszych trzech meczach jeszcze bawi, to przy piętnastym – frustruję.

Jak już wspomniałem – to nie jest FIFA ani PES, więc nie ma tu mowy o jakichkolwiek silnikach kolizji czy precyzji. Gra bywa też niekonsekwentna w swoich zamysłach. Wielokrotnie w trakcie spotkań napotkałem się z tym, że przeciwny piłkarz nie dotykał mnie podczas ślizgu, a i tak udawało mu się zabrać piłkę. Moi zawodnicy różnie interpretowali zamysły moich podań, a czasem biegnąc przy oponencie, nie wykonywali moich poleceń, przez co po prostu mijałem się z drugim piłkarzem, bez podjęcia jakiejkolwiek akcji lub traciłem piłkę nie z własnej winy. Rozgrywka bywa też w niektórych sytuacjach bardzo chaotyczna, zwłaszcza, jeśli do piłki przybiegnie kilku piłkarzy.

Mam nadzieję, że czujecie już moje rozczarowanie. Myślicie sobie pewnie: „A nagrał się w FIFĘ i teraz wielce wybrzydza”, przy czym może będziecie mieli nieco racji. Tsubasa jest jednak tytułem wartym tyle samo, co FIFA (pełna cena rynkowa gry konsolowej), więc naturalnie poczuwam się, żeby wymagać od twórców nieco więcej.

Autorzy zupełnie nie wiedzieli o tym, w jakiego odbiorcę mają celować i czym Rise of New Champions ma w ogóle być. Tak, to gra dla fanów Tsubasy, ale czy to luźna, imprezowa produkcja? Raczej nie, bo zrozumienie prostych zasad trwa mecz czy dwa, a nie każdy ma do tego cierpliwość. Konkurencja FIFY czy PES-a? Nie bardzo, bo gra ma śmiesznie proste mechaniki.

Rezultat jest zatem taki, że po odpaleniu gry znajomemu, który Tsubasę kiedyś oglądał i rozegraniu z nim kilku spotkań, szybko wróciliśmy do naszych odwiecznych batalii w FIFIE, bo „Kapitan Jastrząb” nie zatrzymał nas długo przy ekranie.

Jakaś zawartość?

Rise of New Champions to też tytuł, który raczej nie może pochwalić się sporą zawartością. Jest kampania, są mecze towarzyskie, tryb online, mały samouczek i galeria wraz małą encyklopedią z informacjami o postaciach. Teraz tak – w grze zespołów jest mniej niż 30 zespołów, w tym 10 ze szkół oraz ponad 10 reprezentacji (z czego większość z nich trzeba odblokować spełniając jakieś warunki), a do tego 5 możemy stworzyć sami. Serwery gry działają okropnie, więc o dobrej rozgrywce online nie ma mowy (zresztą znalezienie kogoś do gry to druga kwestia). Galeria z kolei nie wydaje się niczym interesującym dla kogoś, kto w Tsubasie nie jest zakochany po uszy.

Jak zatem widzicie, zawartości jest tu strasznie niewiele, a szkoda, bo uniwersum zmyślonej piłki nożnej aż prosi się o więcej. Jakiś tryb z wyzwaniami czy grami treningowymi byłby tu idealny. Tu aż też prosi się o jakieś wariacje na temat normalnych meczy. Jakieś spotkania na małych boiskach czy z jakimiś zwariowanymi zasadami. To zabawne, że FIFA takie tryby oferuje, ale do gry, która powinna stawiać na czystą frajdę oraz akrobacje, takiej opcji już nie zaimplementowano.

Anime w akcji

Jak wygląda oprawa graficzna, powinniście widzieć na fragmencie rozgrywki oraz screenach. Nie jest to produkcja specjalnie rewolucyjna technicznie pod kątem oprawy wizualnej, ale nie można jej odmówić pewnego uroku, jeśli chodzi o jej styl.

Twórcy naprawdę postarali się, żeby całość wyglądała jak sterowane przez gracza anime i faktycznie tak też jest. Mi grafika jako takowa bardzo przypadła do gustu i – choć nie jest to drugi Crysis czy Dragon Ball FighterZ – to całość w ruchu prezentuje się na odpowiednim poziomie.

Mam jednak małe zarzuty co do płynności. Gra dziwnie wachluje wartościami klatek na sekundę i przy niektórych animacjach, gra widocznie spowalnia, przynajmniej na podstawowym PS4, na jakim grałem. Dodatkowo, w trakcie meczu zdarzało się jej czasem chrupnąć czy raz nawet kompletnie zcrashować. Są zatem pewne techniczne zgrzyty, ale nie na tyle decydujące, żeby wziąć je pod uwagę jako wadę.

Dla kogo to w końcu jest?

Captain Tsubasa: Rise of New Champions to średniak dla fanów uniwersum – w tym zdaniu prawdopodobnie mógłbym zamknąć całe podsumowanie. Choć krótko po uruchomieniu produkcji, towarzyszył mi pewien entuzjazm, to z czasem zaczął on mocno opadać.

To przyjemna gra piłkarska, o kochanym przez wszystkich bohaterze, ale nie jest to coś, przy czym można posiedzieć dłużej niż kilka godzin. Brak głębi w rozgrywce i niespecjalnie duże pokłady zróżnicowanej zawartości potrafią skutecznie zniechęcić do długich posiedzeń.

To nie jest imprezowa alternatywa dla mini-turnieju w FIFA. To nie jest specjalnie prosty, widowiskowy, ale sprawiający masę frajdy tytuł, który można uruchomić na prywatce. To nie jest też skomplikowana mechanicznie produkcja, przy której można spędzić tysiące godzin w trybie online. Czym zatem jest Captain Tsubasa: Rise of New Champions?

Cóż, niczym więcej niż tytułem dla miłośników tego anime i ciekawostką dla innych… w dodatku ciekawostką dość drogą, bo w cenie pełnej, konsolowej gry.

Za te pieniądze zdecydowanie zakup odradzam, ale może uda się komuś to wyrwać za grosze w jakiejś wyprzedaży.

Recenzja gry Captain Tsubasa: Rise of New Champions – „Kapitan Jastrząb” w średniej formie
Wnioski
Gra dla fanów anime... tylko i wyłącznie
Zalety
Przypominająca anime oprawa wizualna
Kampania
Prosty, widowiskowy i sprawiający trochę frajdy gameplay...
Wady
... który ma sporo błędów i szybko zaczyna nużyć
Mało zawartości
Cena pełnej gry konsolowej
6.5
Ocena