Screen z serialu Dear White People (fot. Tabletowo.pl)

Dear White People – temat rasizmu w XXI wieku

Dokładnie miesiąc temu na Netflixie pojawił się nowy serial produkcji własnej. W internecie zawrzało, ludzie zaczęli grozić odwoływaniem swoich subskrypcji, przez co byliśmy świadkami kolejnego, małego dramatu na miarę tego z 13 Reasons Why. Pytanie tylko, czy oburzeni, biali Amerykanie nie są po prostu kolejnym przykładem na trafność Dear White People

Serial powstał w oparciu o film Justina Simiena sprzed trzech lat, o tym samym tytule. Produkcja do Polski niestety nie trafiła. Najwyraźniej brakowało jej odrobiny rozgłosu, który dostała, gdy autor podpisał umowę z Netflixem. Postanowił on podejść do tematu podobnie, skorzystać z tej samej nazwy i opisać współczesny problem przy pomocy dziesięcioodcinkowego komediodramatu.

W Dear White People jednym z ważniejszych czynników jest miejsce akcji. Wszystko dzieje się na terenie kampusu amerykańskiej uczelni. Większość uczniów jest biała. Serial przygląda się grupie kilkudziesięciu aktywnych społecznie studentów, którzy na różne sposoby próbują walczyć ze stereotypami i rasowymi uprzedzeniami. Jedną z głównych postaci jest Sam White, autorka programu „Dear White People” w lokalnym radiu, gdzie uświadamia tytułowych, białych ludzi o wszechobecnym rasizmie.

Postacie

Serial korzysta ze znanego i sprawdzonego schematu. Każdy odcinek opowiada historię innego członka afroamerykańskiej grupy. Większość spotykamy już w pierwszym: poznajemy ich imiona oraz obserwujemy jak przewijają się przez fabułę. W epizodzie, poświęconym konkretnej osobie, zmienia się jednak perspektywa. Tym sposobem widzimy kontrowersyjne wydarzenia uczelni oczami wysportowanego syna dziekana, lokalnego dziennikarza śledczego czy młodej dziewczyny z południowego Chicago, której życie dawało w kość od najmłodszych lat.

Dzięki temu schematowi, bohaterowie Dear White People robią na widzu tak duże wrażenie. To na ich barkach, charyzmie i umiejętnościach aktorskich spoczywa wiarygodność całego serialu. Poświęcenie półgodzinnego odcinka każdej z najważniejszych postaci pozwala zbudować mocną więź. Wchodzimy do świata CoCo, Troya czy Sam. Poznajemy ich romanse i sekrety, dowiadujemy się, co męczy ich w nocy i co robią, kiedy nikt nie patrzy. Jedni zaczynają wzbudzać sympatię, a drudzy coraz bardziej odpychają.

Przede wszystkim jednak, każda z postaci ma okazję wytłumaczyć się z podejmowanych decyzji. Afroamerykańska grupa, która pozornie walczy o te same cele, jest podzielona tak samo, jak całe społeczeństwo. Sam i Reggie marzą o tłumach protestujących ludzi, a Troy chciałby usiąść przy stole z dorosłymi, żeby spokojnie porozmawiać o rozwiązaniu problemu z władzami uczelni. Świetni aktorzy w połączeniu z rewelacyjnie rozpisanymi postaciami dają nam dokładne wytłumaczenie tego, co dzieje się na ekranie.

Rasizm

 

Skoro mamy już omówiony sposób przedstawiania myśli przez Justina Simiena, czas przejść do samego problemu. Również ten aspekt w niektórych momentach korzysta z motywów znanych nam z podobnych produkcji, ale i tak robi kawał dobrej roboty w kwestiach uświadamiania społeczeństwa. Czasami przewija się bowiem słynne „słowo na N”, a temat niewolnictwa pojawia się w okazjonalnych dowcipach. Generalnie jednak Dear White People podchodzi do tematu rasizmu odrobinę inaczej.

Screen z serialu Dear White People (fot. Tabletowo.pl)

Żyjemy w XXI wieku. Na szczęście daleko nam już do sytuacji rodem z Ukrytych działań. Nikt czarnoskórych nie wskazuje palcami, nie łapie się za portfel, widząc kogoś o ciemniejszym kolorze skóry, a łazienki dla „kolorowych” zniknęły z publicznych instytucji. Serial stara się uświadomić widzom, że temat rasizmu zniknął jedynie pozornie. Podobny cel ma Sam, prowadząca program „Dear White People” na swojej uczelni. Żartobliwymi, sarkastycznymi docinkami w kierunku białych ludzi próbuje uświadomić im nie tyle ich celowe, rasistowskie działania, ale przywileje, które wynikają bezpośrednio z ich koloru skóry.

Trafność Dear White People potwierdzają tylko oburzenia w komentarzach na YouTube. Ogłoszenie daty premiery wraz z 35-sekundowym teaserem dorobiły się już ponad 420 tysięcy łapek w dół, przy prawie pięciu milionach wyświetleń. Tysiące internautów ogłaszają Afroamerykanów rasistami i żartują z alternatywnego serialu Dear Black People. Reakcje społeczeństwa na premierę Netflixa potwierdzają kolejną, słuszną tezę produkcji Simiena o tym, jak bardzo nie lubimy być uznawani za nietolerancyjnych.

Realizacja

Najpierw chciałem oddzielnie pochwalić dialogi, potem wspomnieć krótko o muzyce, a może nawet wpleść gdzieś krótkie brawa za scenariusz. Wreszcie postanowiłem nazwać to „realizacją” i po prostu zwrócić uwagę na to, jak temu serialowi wszystko się udaje. Okazjonalne banały potrafią wywołać drobny grymas na twarzy, ale przez całe dziesięć odcinków nie pojawia się nic aż tak „rażącego”, co znacząco wpływałoby na odbiór.

Scenariusz jest świetny, wspomniane już postaci mówią same za siebie, z całością współgra soulowa muzyka, a dialogi momentami wręcz proszą się o owacje na stojąco. Dear White People udaje się wziąć na warsztat znane wszystkim stereotypy i zamienić je na świeże, celne dowcipy. Humor sytuacyjny bawi nawet w tych bardziej niezręcznych sytuacjach, a żarty rodem z oficjalnego zwiastuna mnożą się na ekranie.

Justinowi Simienowi udało się stworzyć bardzo kompletny serial. Doskonale spełnia swoje zadanie jako współczesne spojrzenie na kwestię rasizmu i robi to w imponujący sposób. Nie ma tu żadnych dramatycznych scen czarnoskórych poniżanych przez białych uczniów czy profesorów patrzących się krzywo na niektórych studentów. Dear White People stawia subtelną granicę pomiędzy żartem a rzeczywistością, umiejętnie bawiąc oraz ukazując rasowe uprzedzenia wśród cywilizowanych, inteligentnych ludzi.