Za darmo, ale niezupełnie – czyli urok mikropłatności

Urządzeń z Androidem używam niemal od początku istnienia tego systemu operacyjnego. Można więc powiedzieć, że mam pewne doświadczenie. Tym, co od początku podobało mi się w Android Market (dziś Google Play), była ogromna ilość aplikacji bezpłatnych. Możecie uważać mnie za skąpego, ale nie należę do ludzi chętnych do płacenia za proste gierki. Może to przez to, iż wyrosłem w czasach powszechności piractwa i biegania z dyskietkami po kumplach. Mniejsza z tym.

Obecnie Google Play nadal zasypywany jest mnóstwem darmowych gier. Niektóre z nich mają po dwie wersje: darmową typu „demo” i pełną; albo z reklamami i bez. Ale są też takie gry, które istnieją wyłącznie w wersji bezpłatnej- to nad tym fenomenem chciałbym się dziś pochylić.

Oczywiście zdarzają się gry bezpłatne z założenia, jednak wśród pozycji prezentujących pewien poziom pod względem skomplikowania, grafiki itp. przeważają aplikacje zaopatrzone w system mikropłatności.

Ten akapit przeznaczony jest dla osób nie obeznanych z tematem, toteż doświadczeni użytkownicy mogą go pominąć. Czym są mikropłatności? Krótko mówiąc gramy w jakąś gierkę i nagle pojawia nam się okno dialogowe zachęcające do zakupu powiedzmy lepszego rodzaju uzbrojenia. Klikamy „kup” i aplikacja przełącza nas do Google Play, gdzie możemy zapłacić za pakiet monet, za którą to wirtualną walutę dokonujemy z kolei zakupu naszego miecza czy bazooki.

Rozwiązanie stało się tak „ograne”, że utarł się już nawet system, w którym w grze występują dwie waluty: możliwa do zdobycia w nagrodę za osiągnięcia oraz możliwa wyłącznie do kupienia za prawdziwe pieniądze. Ta pierwsza pozwala na zakup najpotrzebniejszych przedmiotów, ta druga daje dostęp do czegoś „ekstra”. Dlaczego tak? Wydaje się, że w ten sposób deweloper unika posądzeń o fałszywą bezpłatność, zarazem dość skutecznie zachęcając do wydatku, gdy na wyższych poziomach trudność gry wzrasta i nieomal nie sposób dokonać postępu bez zakupu drugiego rodzaju waluty.

Pewnie niektórzy z Was sądzą, że teraz zaatakuję taki ukryty sposób „naciągania” graczy, ale zupełnie nie do tego zmierzam. Bynajmniej – uważam, że takie postawienie sprawy przez dewelopera jest pod wieloma względami fair. To, co przeszkadza mi w grach opartych na mikropłatnościach to fakt, iż są one rzeczywiście oparte na nich.

Masło maślane? Już spieszę z wyjaśnieniem. Rozwój postaci w grach RPG, rozbudowa miasta/firmy w grach ekonomicznych, zdobywanie nowego uzbrojenia w strzelankach – to wszystko było dawniej środkiem do celu i osiągało się te rzeczy poprzez swoje zaangażowanie oraz dzięki umiejętnościom. Graczom nie trzeba tłumaczyć, że gry mogą pomóc człowieka rozwijać. Rozwijają refleks, logiczne myślenie, orientację. Owszem, niektórzy mieli nawyk stosowania tzw. kodów, czyli drogi na skróty. Ale te również trzeba było sprytnie zdobyć, a z pewnością nie były one tak potrzebne zwłaszcza na łatwiejszych poziomach trudności.

Tymczasem gry oparte na mikropłatnościach w pewnym stopniu polegają na zdobywaniu ulepszeń. Tzn. ulepszenia stają się celem samym w sobie. Mówiąc obrazowo: nie chodzi już o to, żeby pokonać Diablo, ale żeby zdobyć ekstra odlotowy miecz do pokonania kolejnego pomniejszego bossa, po którym i tak przyjdą kolejni. Tak jest na przykład w skądinąd przyzwoitych Eternity Warriors, sądzę że podobnie jest w popularnych Gun Bros (choć w tej grze nie zaszedłem tak daleko).

sklep w Eternity Warriors – monety zdobywamy sami, klejnoty dostaje się w ramach bonusów lub trzeba kupić

Nie inaczej rzecz ma się z grami ekonomicznymi. Bardzo fajne na pierwszy rzut oka My Clinic czy Virtual City (gry ze wszech miar warte polecenia) po kilku dniach zamieniają się w nudne „kilkanki” polegające na jednym z dwojga:

1) przeczekaniu aż zarobimy dość pieniędzy na następną rozbudowę

2) kupieniu pakietu monet w celu zdobycia kolejnego upgrade’a już

Co istotne – tenże kolejny upgrade nie służy niczemu innemu, jak tylko zbliżeniu się do upgrade’a, który po nim następuje. Przykład: powiększam swoją przychodnię w MyClinic, dzięki zdobyciu odpowiedniej ilości pracowników, potem zarabiam poprzez leczenie na zakup sprzętu i na kolejnych pracowników; osiągając kolejny pułap ilości pracowników dostaję opcję rozbudowy kliniki, żeby móc kupić więcej sprzętu i… kolejnych pracowników. Gdzie w tym wszystkim jakiś postęp? Gra nie wymaga od nas ani szybkich akcji znanych z Theme Hospital (kto pamięta, na pewno z rozrzewnieniem wspomina epidemię pękatych głów), ani rozsądnego dysponowania pieniędzmi, jak w grach spod znaku Tycoon. Nie masz pieniędzy? Wróć do gry za dwa dni (lepiej sprawdza się w Virtual City) albo weź na leczenie pacjentów z najbardziej czasochłonnymi schorzeniami (My Clinic) i daj tabletowi odpocząć parę godzin.

MyClinic: dolary można zarobić, ale złote monety dostaje się w nagrodę za np. pobranie innej gry tego developera, albo po prostu kupuje się je w Google Play

Wszystkie te gry obfitują w szczegółowe opisy przedmiotów/chorób/budynków, ale tych pewnie większość graczy nie czyta (a szkoda, MyClinic np. charakteryzuje się fajnym poczuciem humoru). W naturze gracza leży rywalizacja, chęć zmierzenia się z czymś/kimś. Niestety, zwłaszcza w przypadku gier ekonomicznych opartych na mikropłatnościach, mam wrażenie, że mierzę się wyłącznie z monotonią. Cierpliwość też ważna cecha, ale jak przychodzi co do czego, to nieodparcie ciągnie mnie do płatnego przecież Shadowguna…

Jeśli czytają to jacyś polscy deweloperzy, apeluję do WAS. Niech chęć zarobienia kolejnych 3 zł na pakiecie monet nie przesłoni Wam faktu, że każda gra powinna zmierzać do jakiegoś celu i rzucać wyzwanie naszym palcom/głowom/oczom. Nie portfelom i odporności na nudę. Gra może być ciekawa, trudna, rozwijająca, a mimo tego zarobić na siebie i dać Wam jeszcze suty napiwek.

A do Czytelników zwracam się z uprzejmą prośbą o zaproponowanie tytułów gier, które nie uległy opisywanemu tu syndromowi. Takie gry zapewne nie siedzą w TOP10 na Google Play, więc dzielmy się naszymi odkryciami, aby nie przeszły niezauważone. Zapraszam do dyskusji.