Czy warto nadrobić Bloodline przed trzecim sezonem?

Na głównej stronie Netflixa przywitało mnie dzisiaj zdjęcie „wielkiej trójcy” z Bloodline. Obok nich widniał wielki zegar odliczający czas do premiery trzeciego sezonu. Rozbrajająca mina Lindy Cardellini przypomniała mi o finale poprzedniego maratonu i zacząłem zastanawiać się, czy ktoś naprawdę jeszcze potrzebuje więcej odcinków tego serialu…

Wydaje mi się, że mogę podzielić wszystkich klikających w ten tytuł na trzy grupy. Oglądaliście serial i chcecie przeczytać czyjąś opinię (1), nie widzieliście go wcale (2) albo przerwaliście gdzieś podczas pierwszego sezonu (3). Postaram się odpowiedzieć na wszystkie wątpliwości. Oddech Kyle’a Chandlera czuć już na plecach, aktualnie na moim liczniku pozostało kilkanaście godzin i trzeba zastanowić się, czy warto Bloodline nadrabiać. Żadnych spoilerów!

Akcja serialu dzieje się na Florydzie. Sam początek przedstawia nam sielankę, którą często widujemy w amerykańskich produkcjach. Małe miasteczko, wspólny, rodzinny interes, regularne grillowanie i grzejące ich słońce. Wszyscy wychowują dzieci i cieszą się życiem z dala od zgiełku metropolii. Czasami zdarzy się jakiś mały problem, ktoś rzuci niestosownym komentarzem po piątej butelce piwa, ale konflikty szybko rozchodzą się po kościach.

Rutynę rodziny Rayburnów przerywa powrót syna marnotrawnego, Danny’ego, w którego rolę wciela się Ben Mendelsohn. Danny w ogóle nie przypomina swojej rodziny. Wygląda jak wrak człowieka, nie ma żadnych pieniędzy, w życiu nie odniósł żadnego sukcesu, a sądząc po reakcjach większości ludzi w mieście, podpadł również wielu osobom. Nagle wszyscy zaczynają wariować, rodzinne dramaty wychodzą na wierzch, a w powietrzu wisi coraz więcej tajemnic.

Aktorstwo

Seriale mają to do siebie, że zamiast promować się plakatami z twarzami wspaniałych aktorów, raczej pomagają nam odkrywać nowe talenty. Często główni bohaterowie nie kojarzą nam się z kasowymi hitami i dopiero na przestrzeni dziesiątków odcinków zaczyna rosnąć nasza sympatia względem postaci. Bloodline to nieco inny przypadek, bo trio Kyle Chandler, Linda Cardellini i Ben Mandelsohn są nam doskonale znani.

Aktorstwo jest więc najmocniejszym aspektem serialu. Aż do drugiego planu występują znane twarze, a kwestia wiarygodności bohaterów odchodzi w zapomnienie. Każdy bardzo dobrze spełnia swoje role, ich postaci wzbudzają odpowiednie emocje… Za (wątpliwy) sukces Bloodline odpowiadają inne aspekty serialu.

To „coś”

Kilka dni temu pisałem o How to Get Away with Murder i podawałem Bloodline jako przykład. Wspominałem nie tylko o podobnym zabiegu w przypadku obu produkcji, ale również o ryzyku „podejmowanym” przez hit z Violą David w roli głównej. Bloodline opiera większość swojej fabuły na morderstwie. Przez długie odcinki nie wiemy, kto pada jego ofiarą, w futurospekcjach powoli poznajemy osoby zamieszane w całą aferę i obserwujemy, jak próbują uniknąć konsekwencji swoich czynów.

Z epizodu na epizod na wierzch wychodzą kolejne zawirowania, następne tajemnice, a rodzina zaczyna popadać w coraz większy konflikt. Wszystko jest zorganizowane tak, żeby zaskoczyć w ostatnim odcinku i pozostawić widzów błagających o drugi sezon. Właśnie gdzieś na tym etapie twórcy Bloodline nieco nas zawiedli.

W ich serialu brakuje magii, szczególnie podczas środkowych odcinków. How to Get Away with Murder potrafi utrzymać uwagę widzów i sprawić, że ci faktycznie czekają na zwieńczenie całej intrygi. Tymczasem Bloodline czasmi nawet już nudzi.

Przewidywalność

Wypadkowa poprzedniego punktu. Pierwszy sezon obejrzałem w miarę szybko i sprawnie. Mamy niestety do czynienia z serialem, który odkrywa wszystkie karty w ostatnim odcinku. Po trzynastu pierwszych epizodach sceny, będące wcześniej futurospekcjami, połączyły się w całość z teraźniejszością, poznaliśmy twarze za wszystkimi intrygami i zostaliśmy z niepokojącym zwrotem akcji.

Drugi sezon potwierdził wszelkie obawy. Dostaliśmy dokładnie to samo, co poprzednio. Jedynym, jasnym punktem był fakt, że tym razem sezon trwał jedynie 10 godzin. Nagle wszystko zaczęło się od początku. Pierwsze odcinki od znów zapewniają nas o nowych intrygach, ale charakter samej produkcji się nie zmienił. Jedyna odważna decyzja, podjęta przez twórców, została załagodzona do bólu i zastąpiona wręcz identycznym wątkiem. Poza tym, jak można traktować poważnie twórców, którzy przy okazji pierwszego sezonu deklarują, że historię rozpisali mniej więcej na pięć kolejnych…

„ale”

Jest jednak kilka aspektów Bloodline, które czynią z tego długiego seansu przyjemność. Ben Mandelsohn robi kapitalną robotę. Aktor znany z takich filmów jak Slow West, Mroczny Rycerz Powstaje czy Łotr 1, imponuje swoją kreacją i wzbudza podziw. W dużym stopniu wynika to oczywiście z tego, że jego rola mocno różni się od całej reszty. Danny wraca w rodzinne strony jako zło wcielone. Jest najbardziej złożoną postacią, która potrafi zaskoczyć w najmniej spodziewanych momentach.

W odbiorze całego serialu pomaga też samo miejsce akcji. Floryda jest bogata w ładne widoczki. Od podmokłych terenów pełnych krokodyli, aż po złociste plaże i ogromne domostwa położone nad samą wodą. Bloodline potrafi wykorzystać wybraną lokalizację, a wielu przypadkach błękitną wodą i bezchmurnym niebem skutecznie odwraca uwagę od stojącej w miejscu fabuły.

Czy warto się zainteresować? Jasne, że tak. Mało jest takich produkcji, które uważałbym za bezwzględną stratę czasu. Ta konkretna może nie podbiła serca tłumów, a na trzeci sezon czekają raczej nieliczni, ale na pewno ma to „coś” w sobie. Dobrze jest popatrzeć na takie występy aktorskie w serialach. Brakuje odrobiny odwagi ze strony scenarzystów, żeby uczynić z Bloodline coś bardziej unikatowego, a nie tylko odbębnianie podobnych schematów. Może trzeci sezon zmieni coś w tej kwestii…