A gdyby tak producenci wydawali swoje flagowce co dwa lata?

Rynek mobilny rządzi się swoimi prawami, które w sposób niemal bezkompromisowy podpowiadają nam, kiedy należałoby wymienić nasz smartfon. Spoiler alert – co rok. A gdyby tak nieco zmienić zasady gry?

Jak zawsze subiektywny wstęp

W dawnych czasach, kiedy na rynku rządziła Nokia i Sony Ericsson, nie było zmiłuj. Telefon zazwyczaj służył przez kilka dobrych lat. Niosło to za sobą pewne niedogodności, jednak wydaje się, że w ostatecznym rozrachunku korzyści było zdecydowanie więcej. Począwszy od dostrzegania realnych, widocznych od pierwszej chwili zmian w kwestii wyświetlacza czy aparatu, a kończąc na stanie naszego portfela.

Świat poszedł do przodu, telefony komórkowe ustąpiły pola smartfonom i po drodze ktoś łebski wpadł na pomysł, że przedstawianie nowego flagowca co roku, to w sumie całkiem ciekawa idea. Żeby było zabawniej, do czasu byłem gorącym orędownikiem tej tezy. Wydaje się jednak, że jeszcze cztery-pięć lat temu, te wszystkie zmiany w smartfonach naprawdę wnosiły sporo, bo sama technologia była nieco bardziej charakterystyczna dla różnych marek – czy to dla Sony, HTC, Samsunga czy Apple.

Niestety, im dłużej przeglądam sklepowe oferty, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że coroczne premiery nowych urządzeń to przerost formy nad treścią. Świeżości i indywidualności na rynku nie ma zbyt wiele, specyfikacje techniczne się wyrównały, a za sprawą coraz to nowszych wersji Androida, nakładki graficzne w sporej części są do siebie po prostu podobne. Być może nawet zbyt podobne. A gdyby tak zmienić cykl wydawniczy?

Inne segmenty rynku nie potrzebują corocznych premier. A zatem…

Spójrzcie na to, jak do kwestii premier podchodzi się w innych – co by nie mówić – intensywnie eksploatowanych urządzeniach. Ot, telewizory, szeroko rozumiany sprzęt AGD, samochody, laptopy, AIO czy konsole do gier. Celowo nie wymieniam tu tabletów, bo słowa „intensywne użytkowanie” i „tablet” zazwyczaj nie idą ze sobą w parze. Owszem, są wyjątki, ale zdają się one raczej potwierdzać ogólną tezę.

Nowe konsole debiutują na rynku co kilka lat. Spora część sprzętów z powyższego akapitu, także. Nikt nie podnosi larum, nikt nie wylewa gorzkich łez, bo laptop czy AIO po prostu działa i wywiązuje się z powierzonych mu zadań. Mało tego, premiera kolejnych generacji zazwyczaj ma to do siebie, że wręcz wyrywa z kapci, a nowe rozwiązania techniczne czy designerskie zajmują sporą część promocyjnych broszurek.

Czy coraz to mniej osób odlicza czas do premiery nowego flagowca?
/Fot: Pixabay

W tym samym czasie, rok w rok nakręcamy się tym, że jakiś smartfon schudł o 1 milimetr, dostał szybszy procesor czy kilka funkcji, które na dobrą sprawę pozwalają kwalifikować urządzenie bardziej jako upgrade do wersji sprzed dwunastu miesięcy. Nie do końca jestem pewien, czy wielki fejm, show i szereg wydarzeń towarzyszących tym wszystkim premierom może przyćmić to, że tak naprawdę od dobrych dwóch lat po prostu wieje nudą. Mniejszą, czasem większą, ale to nadal nuda.

Są oczywiście i pozytywne zaskoczenia, zmiany in plus, jednak mam takie wrażenie, że jest ich coraz to mniej i mniej. Siedzę w branży mobilnej jakieś 8-9 lat i szczerze mówiąc, coraz to wyraźniej zaczynam dostrzegać, że trzeba coś zmienić, aby utrzymać rosnące zainteresowanie mobilnymi technologiami. W przeciwnym razie obawiam się, że prawdziwe, iście rewolucyjne zmiany w branży na długo pozostaną melodią przyszłości. A my co roku będziemy kupować „upgrade” w odpowiednio wysokiej cenie.

Przekonuje mnie wizja flagowca wchodzącego na rynek co dwa lata

Wiele firm ma wspaniałe idee. Skaner zintegrowany z wyświetlaczem, sztuczna inteligencja, aparaty, które wykręcają zdjęcia o nadzwyczaj wysokiej szczegółowości, nowe technologie wspierające działanie baterii. Przykłady można mnożyć. Spójrzcie jednak na to w inny sposób: kiedy gasną ostatnie światła na scenie firmy X, która pokazała właśnie swojego tegorocznego flagowca, już trwają prace nad jego kolejną generacją. Nie są one zazwyczaj zbyt zaawansowane, bo trzeba czekać na to, jak rynek zareaguje na zaprezentowany sprzęt, jednak pewne decyzje już są analizowane i podejmowane.

Później żmudne czekanie na wyniki sprzedażowe, aktualizację prognoz i gdzieś tam po pół roku zapada decyzja o tym, co dana marka pokaże w ciągu kolejnych sześciu miesięcy. Wchodzą szczegóły, detale, kształtuje się specyfikacja i nowe funkcje. Realnie, wszystkie te wielkie korporacje mają więc – na moje oko – kilka miesięcy, aby sklecić nową wersję urządzenia, która ma porwać miliony i wygenerować konkretny dochód.

fot: Pixabay

To strasznie mało czasu. Zarówno dla inżynierów, designerów, jak i dla firm, które te nowe rozwiązania dostarczają. Mam wrażenie, że gdyby dać tym ludziom nie pół roku, a półtora roku, dostawalibyśmy smartfony o wiele bardziej dopieszczone, wyczekiwane i naszpikowane prawdziwymi nowościami. Szczerze mówiąc, w pewnym sensie życzyłbym sobie tego, aby rynek poszedł właśnie w tę stronę.

Patrząc pragmatycznie, jeśli producent reklamuje w 2018 roku swoje urządzenie jako idealne, wzorowe i cudowne, to jak obronić następcę? Przecież w obecnych czasach aktualizacje mogą znacząco podnieść żywotność urządzeń, wdrażając przy tym wiele fajnych funkcji.

Jak sądzicie, czy dwuletni cykl wydawniczy byłby dobrym pomysłem? Koniecznie dajcie znać w komentarzach :)