Ostatni Yeti (ANA #9)

Apodyktyczny Nieregularnik Aperiodyczny

Po dwutygodniowej przerwie czas na kolejny Nieregularnik. Wypadło tak jakoś, że w niedzielę jest Sylwester, więc nie mam większych złudzeń, że felieton zostanie przeczytany tylko przez Ojca Redaktora, pełniącego odpowiedzialną służbę w niedzielny poranek (czyli raczej miłościwie panującą nam Królową Chaosu), kilka zdesperowanych botów od Google i Binga, a także – być może – i przez jakiegoś zbłąkanego poszukiwacza szampana na wieczorną imprezę. Tym niemniej, nastrajając siebie do pisania, a Was do czytania, rozpoczynamy program artystyczny od pieśni masowej.

To Ostatnia Niedziela

Lataj nisko i powoli

Tytuł, kojarzący się z umysłowością Podkomisji do Spraw Połączenia Lądowania MiGa i Katastrofy Smoleńskiej w Spójną Hipotezę, dotyczyć będzie jednak czegoś zupełnie innego, a mianowicie najnowszych Gwiezdnych Wojen. Ostrzegam lojalnie przed spojlerami (nie dotyczy fanów domowego tuningu w przaśnym stylu, tu ostrzegałbym raczej spojlery przed nimi), bo zamierzam uzewnętrzniać się nad filmem. A konkretnie nad paroma bzdurami, które mnie szczególnie uwierają.

Zacznijmy od tego, że film mi się w zasadzie podobał. Z założenia, jak każdy z cyklu, wymaga zawieszenia niewiary na czas seansu. Tylko ten akurat jakby bardziej niż zwykle. No to po kolei…

  • Bombowce. A dokładniej atak na drednota Najwyższego Porządku. Przeprowadzony z gwałtem na taktyce i na rozumie. Zaczyna się od tego, że bombowce w epoce lotów kosmicznych to najwyraźniej bliscy krewni legendarnego Lancastera. Kabiny, napęd i komora bombowa, gdzie na stelażach wiszą sobie gotowe ładunki wybuchowe, czekając, aż po zwolnieniu blokad grawitacja zrobi swoje i wyśle paręset ton pokoju w misję dyplomatyczną. Zaraz, grawitacja? Najwyraźniej, gdyż z przebiegu ataku wynika, że bombowce musiały znaleźć się NAD celem, by ZRZUCIĆ bomby. Po zobaczeniu czegoś takiego to już naprawdę do porządku dziennego można przejść nad tym, że atak został przeprowadzony z najwyższym kunsztem taktycznym, czyli frontalnie. Szarża kawalerii na czołgi przy tym to pikuś, a nawet Pan Pikuś. Dziwne tylko, że po takim taktycznym numerze komandor Dameron został tylko zdegradowany o stopień – bo, moim zdaniem, powinien skończyć przed sądem wojennym i z zakazem zbliżania się do sprzętu i personelu latającego. Projektantów bombowców jednak też bym przesłuchał – w celu ustalenia, dlaczego żaden z nich nie słyszał o rakietach…
  • Leia Poppins. Scena ataku na krążownik „Raddus”, w której Leia zostaje wyssana bez skafandra w przestrzeń, a następnie – zamiast eksplodować i zamarznąć jednocześnie jak by wypadało, dzięki Mocy wciąga się z powrotem na pokład w pozie Marry Poppins. Jest zła w tak wielu miejscach, że właściwie nie wiem, od czego zacząć. Ale niech będzie – przeczytałem sporo książek z tzw. Expanded Universe (które wyrzucono do kosza legend, tworząc nową trylogię), przez wiele lat też grałem w Star Wars RPG jako gracz i jako Mistrz Gry. Wg obowiązującego szeroko pojętego Star Wars Lore, taki manewr w zasadzie jest możliwy. Problem polega na tym, że aby się udał, to delikwent próbujący się ratować powinien być świadomy, co nie dotyczy księżniczki. Po drugie, Leia nigdy nie była szkolona, więc nie powinna być zdolna do takiej akcji nawet w pełni przytomności. Po trzecie, krążownik miał cały czas włączony napęd, więc Leia mogłaby go ewentualnie gonić stopem, a nie majestatycznie dryfować w stronę wybitej szyby. Ja wiem, że w nowej trylogii ewidentnie pozwala się bohaterom na więcej niż w starej, ale po trzecie – Marry Poppins – no naprawdę? Gdzie parasol? Ta scena jest przy tym zupełnie niepotrzebna. Niczemu i nikomu nie służy, no chyba, że jej celem jest uśpienie Lei na jakiś czas, żeby się nie plątała po planie i żeby można było wprowadzić na scenę Admirał Holdo.
  • „Supremacy”. Zniszczenie tej jednostki jest wizualnym majstersztykiem. Tylko że znów, manewr prowadzący do destrukcji wg obowiązującego lore, jest niemożliwy do zrobienia w ten sposób. Albo „Supremacy” jest wystarczająco masywny, by mieć cień masy dostatecznie duży, by wyciągnąć jednostkę z nadprzestrzeni, a wtedy krążownik nie zdołałby do niej w ogóle wejść, albo nie ma, a wtedy w nadprzestrzeni „Raddus” przeleciałby przez  „Supremacy” nie czyniąc mu żadnej szkody. A jeśli przyjmiemy, że krążownik nie zdążył wejść w nadprzestrzeń, to scena ta jest w dodatku zupełnie niespójna z rok wcześniejszym Rogue One – tam uchodząca korweta rozbija się podczas rozpędzania do wejścia na osłonach niszczyciela, a tu krążownik, jednostka proporcjonalnie znacznie mniejsza w stosunku do gigantycznego flagowca Nowego Porządku, podczas takiego samego manewru robi widowiskowy przelot przez całą długość wrogiej jednostki. Niekonsekwencja, w dodatku groźna, bo czyni bezsensownymi mnóstwo innych rzeczy – po jakie licho frontalny i samobójczy atak bombowców, skoro wystarczyłoby w jakiś stary wybebeszony wrak ze sprawnym napędem wmontować zdalne sterowanie i wycelować mniej więcej w kierunku drednota? Po co heroiczne ataki na obie Gwiazdy Śmierci? Brakło wraków do zamiany w drony z odbezpieczonym hipernapędem?
  • Baran taran. Po poprzednich punktach ten w zasadzie jest maleńki – specjalny taran do wyważania bram w rebelianckich bazach wypada w porównaniu prawie sensownie. O ile oczywiście nie zadamy sobie pytania, czy nie ma czegoś bardziej poręcznego w użyciu – parę rakiet, jakaś mała taktyczna atomówka, a choćby i ostrzał orbitalny. Wbrew scenom z Ostatniego Jedi, do tego wystarczały zwykłe niszczyciele (patrz Imperium Kontratakuje, „Comscan had detected an energy field protecting any area of the sixth planet of the Hoth system. The field is strong enough to deflect any bombardment”, raportowane Vaderowi przez generała Maximiliana Veersa). Drzwi, mimo całej ich solidności i grubości, nie wymagały żadnego specjalnego Otwieracza Śmierci. No ale wtedy Luke Skywalker nie mógłby zrobić sceny ze strącaniem pyłku z płaszcza… no i kapitan Poe Dameron nie miałby okazji do kolejnego idiotycznego frontalnego ataku przy użyciu walającego się tu i ówdzie złomu.

Zimno, ciepło, gorąco

Rozwojowa afera ze sztucznym spowalnianiem jabłuszkowych telefonów ma się świetnie, kwoty pozwów zbiorowych pobiją zapewne wszelkie możliwe rekordy (w chwili gdy to piszę, wiem o prawie bilionie dolarów: ~1,000,000,000,000 $), ale raczej na tym wcale się nie skończy. Adwokaci zwęszyli nie tylko pieniądze, lecz i krew w dużej ilości, więc biada pokonanym. Anemiczne na ten moment i niepewne działania Apple na pewno ułatwią im pracę, może nawet będzie z tego jeden albo dwa sezony „W garniturach”, ratując podupadający serial?

Z dosyć dużym rozbawieniem obserwuję rozwój sytuacji. Jako pecetookienkowiec z iPhonem w ręku niejako z definicji stoję w rozkroku we wszelkich wojenkach, bywa, że i dokładając do pieca obu stronom. Co więcej, na iPhone’a przeszedłem z Nexusa, który jak większość ówczesnych urządzeń z Androidem, funkcję spowalniania w miarę eksploatacji miał wbudowaną w system (co prawda w mniejszym stopniu niż urządzenia z Androidem brandowanym). Tymczasem sprawa wygląda dość jasno; baterie są takie, jakie są, próby ukręcenia bicza z piasku i zwiększenia pojemności bez zwiększania rozmiaru boleśnie odczuł Samsung w zeszłym roku, konstruując doskonałą przenośną minę Claymore Note 7. Topowy telefon powinien być szybki jak inflacja w Zimbabwe przed 2009 rokiem i trzymać na baterii długo jak Prezydent Mugabe prezydenturę tegoż kraju. Że się nie da? Klient płaci, to i wymaga.

Nie mam zamiaru bronić tu Apple. Firma sobie dobrze zasłużyła na problemy swoim podejściem „my wiemy, co jest dla użytkownika najlepsze” i nieinformowaniem o wprowadzonych modyfikacjach. Być może założenie, że użytkownik woli telefon działający nieco wolniej, ale za to stabilnie, jest statystycznie słuszne. Ba, osobiście też tak uważam – telefon to nie serwer, ani stacja robocza, benchmarki dawno mnie już nie bawią i ich nie robię. Co szkodziło jednak zostawić możliwość pozostawienia pstryczka, umożliwiającego wyłączenie takiego trybu bezpiecznego, dla użytkowników, którzy benchmarki robią trzy razy dziennie, by sprawdzić czy wszystko jest w porządku? Samo spowalnianie to przecież nic nowego – HTC M9 miał zaprojektowany tak doskonały układ chłodzenia, że się nie zmieścił w obudowie i wrzucono tam byle co; przyszło się później ratować programowymi cuglami dla Snapdragona, który nawet po włączeniu trybu pełnej wydajności (jak już ktoś znalazł dobrze schowany przełącznik) nigdy się do granicy możliwości konstrukcyjnych nie rozpędził. W laptopowym świecie też nietrudno znaleźć wśród wydajnych ultrabooków jednostki tak lekkie, że obciążony procesor pracuje w permanentnym throttlingu termicznym, żeby tylko nie zagotować siebie i najbliższego hektara stawów rybnych. Tam też nie ma mowy o przełącznikach, więc klient wg specyfikacji kupuje procesor mający taktowanie X MHz, a w rzeczywistości pod obciążeniem niezdolny do osiągnięcia nawet 80% wydajności nominalnej. Tymczasem Intela nikt za wbudowanie zabezpieczeń do sądów nie pozywa… jeszcze.

I ostatnie trzy grosze. Apple wprowadziło programowe spowolnienie sprzętu w zależności od stanu baterii jakiś rok temu. Minął cały rok, kiedy nikt nic złego nie zauważył. Jaki to musi być gigantyczny spadek wydajności, że go bez analizy benchmarków przez rok nikt w realnym użytkowaniu nie zauważył? To chyba się nadaje na podsumowanie, czyż nie?

Kącik Muzyczny

Dziś w kąciku muzycznym jazz w stylu retro duetu Jazz Band Młynarski – Masecki.

A na deser Kult koncertowo:

Sowy. Z wyglądu to już raczej na noworoczny poniedziałek i to po południu.