Assasins’s Creed: Origins – recenzja

Tak naprawdę ta gra powinna się nazywać Assasins’s Creed: Rising. Spędziłem z nią kilka dni (i nocy) i bawiłem się tak świetnie, jak nigdy dotąd.

Bo do nowej części podchodziłem ze sporą rezerwą

AC stało się podobnym tasiemcem do COD, NFS czy chociażby Battlefield. I tak jak inne wymienione serie, miała swoje wzloty i upadki. Chociaż przyznam szczerze, że z mojego punktu widzenia więcej było tych drugich.

Do dziś liczyły się dla mnie tylko dwie odsłony Assasin’s Creed: część pierwsza, wydana równo 10 lat temu, jako ta będąca faktyczną nowością, świeżością na rynku oraz Black Flag. Morza, bitwy, skarby to coś, co faktycznie chwyciło mnie za serce.

Gdy zatem pierwszy raz zagrałem w AC: Origins podczas Warsaw Games Week na konsoli Xbox One X, miałem mieszane uczucia. Gra rzeczywiście wyglądała ślicznie, ale krótki czas gry nie pozwolił na wczucie się w mechanikę, a tym bardziej w historię. Bałem się powtórki z rozrywki.

Jakiś czas temu dotarła do mnie kopia recenzencka na konsolę Xbox One (niestety, jeszcze nie mam edycji X). Ściąganie ponad 40 GB danych było niczym werble przed wyrokiem. Po kilku godzinach gry byłem jednak już pewny werdyktu, a dalsze obcowanie z tytułem mnie tylko upewniało w decyzji.

To chyba Sosnowiec

Proszę państwa, oto hit

Trafiamy do starożytnego Egiptu, gdzie państwem rządzili faraonowie a piramidy stosunkowo niedawno zostały ukończone. Kierujemy ciemnoskórym Bayekiem, prawą ręką władcy, którego zadaniem jest chronić społeczeństwo.

Fabuła rozpoczyna się standardowo – oto ci „źli” mordują syna na naszych oczach i z początku głównym motywem gry jest właśnie zwykła zemsta. O ile przez pierwszy akt rzeczywiście chce się parę razy ziewnąć z powodu fabuły, tak szybko nabiera ona rozpędu. Scenarzyści w bardzo umiejętny sposób zwiększają naszą odpowiedzialność i poczucie zaangażowania w większą sprawę.

Pozostając przy fabule, bardzo spodobało mi się wplątanie w główną oś wątków romantycznych między bohaterem a jego żoną oraz tak fajnie i wyraziście zarysowane postacie, jak chociażby Kleopatra. Ta ostatnia daje się poznać jako nieobliczalna, ale twarda kobieta z charakterem. Ciekawym zabiegiem jest też to, że nie zauważyłem, by w grze naszego bohatera ktokolwiek nazwał „Asasynem”. Zarówno w dialogach, historiach, jak i zadaniach pobocznych takie określenie nie pada ani razu. No i w końcu zwykli przechodnie nie reagują okrzykami „Assasin! Assasin!” jakby zobaczyli co najmniej Marylin Monroe.

Pomimo początkowego ślamazarnego tempa, historia wydała mi się naprawdę ciekawa i aż wielokrotnie żałowałem, że AC:O nie daje mi możliwość większego wpłynięcia na historię poprzez wybory w dialogach. Cóż, to urok serii, jednak jeśli do tej pory uważaliście, że fabuła jest tylko tłem – to tutaj zdecydowanie jest na pierwszym planie.

„Mam wrażenie, że stać cię na trochę więcej, Kanabisie”

Egipt nigdy nie wyglądał tak pięknie

Zmiana lokalizacji gry na państwo Nilu mogła z początku wydać się nieciekawa. Nawet ja zachodziłem w głowę, co prócz słynnych piramid i ogromnych połaci piachu może być tam atrakcyjnego. Nic bardziej mylnego!

Świat pęka w szwach od atrakcji i dosłownie żyje. Majaczące w tle piramidy, żyjące miasta, pływające łodzie i statki, zabudowa… całość jest jak żywcem wyjęta z encyklopedii historycznych, filmów przygodowych czy rycin. Prócz wspomnianych piramid, są jeszcze inne historyczne obiekty, jak chociażby Wielka Biblioteka czy Latarnia z Faros. Całość pokryta ślicznymi teksturami pełnymi ornamentów, hieroglifów, malowideł w towarzystwie posągów. Szczerze mówiąc — ani GTA, ani Wiedźmin nie robiły na mnie takiego wrażenia, jak lokacje tutaj.

Dopracowano najdrobniejsze szczegóły. Po piasku przed twoimi oczami przemknie zarówno skorpion, jak i kot. Oczywiście rasy Sfinks. Podróżujesz przez pustynię? Nie zdziw się, gdy natrafisz na burzę piaskową. A jeśli akurat masz szczęście i dopisze ci pogoda, to zobaczysz fatamorgany. Miasta wykute w skale, krokodyle albo hipopotamy pływające u wybrzeży rzek, latające sępy nad twoją głową i cała masa innej fauny i flory. Nawet bez potężnej konsoli czy peceta jest pięknie.

Miasta wypełnione przechadzającymi się ludźmi, przebiegające dzieci. Koty leniwie wygrzewające się na słońcu albo straż przejeżdżająca na koniach. Głównym traktem akurat przejedzie ktoś z wozem wypełnionym sianem, co przy okazji stanowi dla nas doskonałą i ruchomą kryjówkę. Całość spina doskonała oprawa dźwiękowa. Muzyka z gry pochłonęła mnie całkowicie i wiele jej utworów chętnie usłyszałbym jako tło w jakimś dobrym, wysokobudżetowym thrillerze. Miasto brzmi tak jak ma brzmieć. Jedyne, co mnie kłuło w uszy, to wykorzystanie części dźwięków zwierząt z FarCry: Primala.

Jak widać, Domowe Przedszkole to wynalazek dość stary

Assasin’s Creed: Dziki Gon

Ubisoft nie krył inspiracji naszym rodzimym produktem i czuć to na każdym kroku. Mapa jest dosłownie wypełniona mini-misjami, nieznanymi lokacjami, questami czy choćby wspomnianymi już widokami. Na szczęście, chociaż część z nich jest powtarzalna (czego wydaje mi się, nie da się uniknąć przy takiej skali) zadania potrafią być i interesujące i zabawne. Ot, choćby przyprowadzić do domu jakiegoś spitego męża czy też skrócić o głowę filozofa. Najbardziej do gustu przypadło mi zwykłe zadanie, polegające na dopasowywaniu gwiazdozbiorów na niebie. Proste, a jakie przyjemne! Do tego trzeba dorzucić wór wypełniony typowymi znajdźkami – odnalezienie pradawnych tablic, zniszczenie posągów czy choćby papirusy z zagadkami, po przeczytaniu których trzeba pogłówkować i znaleźć na mapie opisane miejsca.

A jeśli zaś o mapie mowa, to gdybym wielkością miał do czegoś porównać, to najbliższy jest tu wspomniany Black Flag. Z początku nie mamy dostępu do całości i próba przejścia na zablokowalny teren kończy się natychmiastową śmiercią.

Teren szalenie urozmaicony. Do dyspozycji gracza są zarówno pustynie, miasta, jak i skaliste wyżyny oraz sporych rozmiarów jeziora, gdzie poruszamy się prostymi łodziami lub katamaranami. Zresztą, spędzanie czasu na wodzie to sama przyjemność. Pływając musisz uważać na krokodyle, bo te potrafią atakować nie tylko ciebie, ale także łódź, na której się poruszasz. A te są dość kruche. Do tego dochodzą misje z wyławianiem zatopionych skarbów, papirusów z dna jezior. A tam są równie atrakcyjne widoki jak na powierzchni – zatopione statki czy ruiny potrafią nacieszyć oko!

Nigdy nie wiesz, kiedy musisz przykucnąć

Sztyletem i mieczem

Mechanika gry uległa znaczącemu przeobrażeniu. W samej walce zrezygnowano w końcu z prostej sekwencji na rzecz kombinacji prostych jak i mocnych uderzeń. Możemy też szarżować tarczą i robić uniki, a na końcu dobić przeciwnika świetnymi finisherami.

Wyprowadzając długo i poprawnie ciosy możemy też wykorzystać atak Furii, który przydaje się na szczególnie trudnych przeciwników. Całość jest znacznie ciekawsza niż w poprzednich odsłonach, ale i tak nie da się zamaskować znanej już dla serii przypadłości. Mimo tylu zmian, walka cały czas jest jeden na jednego, a zabijając przeciwników chciałoby się tylko krzyknąć „Next”!

Na starcia bezpośrednio wpływa to, że nasz oręż dostał swoje własne statystyki. Zatem eksploracja mapy ma dodatkowy sens, bo poukrywane skarby mogą kryć w sobie broń o znacznie lepszych modyfikatorach. To motywacja do tego, by dbać tutaj zarówno o ekonomię, rozwój postaci, jak i ulepszanie samej broni. Często zmiana miecza (lub jego podrasowanie u kowala) sprawia, że naprawdę trudna lokacja nagle wydała się znacznie prostsza. Dorzućcie do tego możliwość zatrucia mięsa padliny, rozbijania dzbanów oliwy i podpalanie jej — metod na ułatwienie sobie walki jest naprawdę od groma.

Nieskrywaną frajdę miałem za to z walki na koniu. Ile razy wjeżdżałem w egipskich zbrojnych galopem, atakując ich tylko dla samej satysfakcji. Przypomina to wówczas sceny z Gladiatora albo choćby takiej Gry o Tron. Nie żartuję, kto nie grał — niech zagra dla samej konnej jazdy!

Sam rozwój postaci podzielony został na 3 gałęzie – Wojownika, Myśliwego i Wróża. I chociaż opcji jest multum i każda faktycznie wnosi coś nowego dla naszego gracza, tak nie ma większego znaczenia, którą ścieżkę obierzecie. Otóż punkty doświadczenia wpadają szybko i łatwo i rozwój postaci jest bardzo, bardzo dynamiczny. Jak dla mnie – gra ogólnie jest za prosta. Na samym początku gry w jednym z zadań pobocznych dostałem miecz na poziomie Legendarnym wraz z tarczą i praktycznie nie zmieniałem ich przez resztę rozgrywki. To sprawiło, że praktycznie było tylko kilka zadań, w których byłem zmuszony się skradać. Co do reszty misji – spokojnie możecie wjechać w tłum żołnierzy na wprost. I tak ich rozwalicie.

Jeden z ciekawszych, miniquestow – dopasuj gwiazdozbiór

Rzuć pan trochę grosza

Czyli mikropłatności. Ich obecność to tak naprawdę temat na osobny artykuł. Czuję się oburzony, że gracze wydając 200-300 zł na grę są motywowani do kolejnych inwestycji. Tutaj, prócz standardowych dodatków typu stroje (zarówno dla bohatera, jak i jego wierzchowca), są również różnego rodzaju przyśpieszacze. Ale moje stanowisko jest jednoznaczne – nie kupować, to nie będą produkować.

Z drugiej strony, te mikrotransakcje obecnie i tak nie mają znaczenia. Jak wspomniałem wyżej, gra jest prosta już sama z siebie. Do tego wszędzie możemy sprzedać noszone przez nas dzbanki, wazy, łańcuszki, skóry czy inne dobra i wymienić je na lepszy oręż, szaty czy pomniejsze gadżety.

„Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy, od Bramy Powroźniczej.”

Buggerfall. Tak kiedyś nazywano grę The Elder Scrolls II: Daggerfall od Bethesdy, która była dosłownie przygnieciona ilością błędów. Podobny problem zaczęła mieć seria Assasin’s Creed, który apogeum osiągnął chyba wraz z odsłoną Unity.

Na szczęście dziś jest ich znacząco mniej. Owszem — gra lubi czasem chrupnąć. Zdarza się również czasem, że jakiś obiekt wpadnie pod tekstury, ale trzeba naprawdę wytężyć wzrok, by się tego doszukać. Bardziej drażniła mnie zwyczajnie głupia SI, która właśnie nie potrafi gracza zaatakować grupą, tylko maksymalnie dwoma przeciwnikami na raz. Frustrujące potrafi być też odprowadzanie NPCów do punktów zaliczenia questa. Potrafią się zgubić, pójść najbardziej okrężną drogą albo utknąć gdzieś na moment. Zatem dobra rada – kiedy tylko macie możliwość, wsadzajcie ich na konia lub wielbłąda i tak przejedźcie większość trasy ;)

To, co nie jest błędem gry, a chciałbym, by poprawiono to… tutorial. Ewidentnie zabrakło mi paru objaśnień.

Najlepsza, ale nie idealna

Assasin’s Creed: Origins to wielka, satysfakcjonująca gra, dostarczająca rozrywki na długie godziny. Przyda się szczególnie teraz, gdy za oknami coraz ciemniej i zimniej. Jestem naprawdę mile zaskoczony wielkością, złożonością świata, jak też fabułą i zwykłym dowcipem w grze. Tegoroczny Egipt mnie zauroczył i godziny w nim spędzone dały poczucie satysfakcji.  Jestem przekonany, że Assasin’s Creed: Origins to nowe otwarcie dla serii i naprawdę spory powiew świeżości.

Oby, bo ta odsłona jest cholernie dobra.

Assasins’s Creed: Origins – recenzja
8.5
OCENA