Smartphone addict by Karsten Seifelin

Powiadomienie – dymek dla próżności, dzwonek Pawłowa

Urządzenia mobilne stworzono z dwóch głównych powodów. Pierwszym jest ten, aby człowiek mógł pracować również poza pracą i domem. Drugim – aby nie mógł się już wytłumaczyć, że informacja do niego nie dotarła. Ach, i jest jeszcze trzeci – uzależniają jak jasna cholera! Jak papierosy? Bardziej. Nie da się zapalić 221 razy dziennie.

W epoce listów przenoszonych za pomocą ludzkich nóg (a nawet później, gdy nogi te otrzymały pomoc w rodzaju kół, czy skrzydeł) największym problemem adresata było to, że się takiej wiadomości nie spodziewał, zaś nadawcy – że nie miał pojęcia, czy adresat taki list odebrał i przeczytał. Radzono sobie z tym w różny sposób – choćby przez umówiony dzień, w którym przychodziła poczta, oraz przekazywanie potwierdzenia otrzymania wiadomości. Do dziś w systemie papierowych listów istnieje “potwierdzenie odbioru” – które upewnia adresata, że np. klient odebrał rachunek (więc już się nie wytłumaczy, że nie wiedział!).

Problem mniej dotyczył wiadomości publicznych. W mniejszych miejscowościach człowiek biegał od chałupy do chałupy i przekazywał informację (Maciejowa urodziła trojaczki!!!). W większych istniał zawód krzykacza, który swym donośnym głosem ogłaszał w centralnym miejscu miejscowości informacje (Jutro ścięcie trzech rzezimieszków!). Podobną funkcję pełnili też hejnaliści lub dobosze, którzy przekazywali informację za pomocą ustalonych melodii – że “gore!”, że “pikinierzy odwrót”, że “wzywa się mieszkańców na rynek”. Taką funkcję pełnią też obwieszczenia, które przekazują informację od władzy dla ludu. Porozlepiane w różnych punktach miasta, swoją ujednoliconą stylistyką informują, że władza ma coś ważnego nam – maluczkim – do powiedzenia. Trzeba przeczytać i się zadumać.

Ale co w sytuacji, gdy jesteśmy mieszkańcami ani wsi, ani miasta, a wielkiej, globalnej wioski? Mieszkamy w sieci. Tu nie ma doboszy, krzykaczy, syren alarmowych.

Ale są powiadomienia.

Oczy wbite w ekran 3 godziny dziennie

Amerykanie w 2008 roku obliczyli, że przeciętny Jankes codziennie wchłania pakiet danych o wielkości około 34 gigabajty – około 100 tys. słów (1). To ponad dwa razy więcej, niż 30 lat temu (2). Ponad połowa z tego to informacje z komputerów i telefonów. Wydawałoby się, że niewiele, ale w 2008 roku smartfony dopiero raczkowały a tabletów (jakie znamy) jeszcze nie było.

Od czasu popularyzacji urządzeń mobilnych zmieniły się parametry konsumpcji tych danych – obecnie olbrzymią ich część wchłaniamy poprzez ekrany smartfonów i tabletów. W samym tylko internecie wciąż powiadamia się nas o tym, że dokładnie teraz jesteśmy milionowym użytkownikiem i jest dla nas za to nagroda (kliknij), że wygraliśmy milion w loterii nigeryjskiej (podaj dane), że Władek ze Wschowy podzielił się ze światem nowym zdjęciem swojego bobasa (obejrzyj) lub że na koncie zostało nam w połowie miesiąca 6 zł (płacz, weź kredyt). Korzystamy z poczty email, ze społecznościowych serwisów internetowych, z gier przeglądarkowych, z sklepów online, na każdej stronie internetowej błyskają do nas reklamy… Dostajemy ogromną ilość wiadomości, z których każda jest ogromnie ważna i krzyczy, że musimy się z nią zapoznać.

Andres Rodriguez, flickr

Kiedyś, aby to wszystko przeczytać, trzeba było wpaść na pomysł, by wejść, zalogować się, sprawdzić konto w serwisie. Odebrać maile. Ściągnąć RSSy. Tak, jak wcześniej pójść na pocztę i zerknąć do skrytki, kupić gazetę, czy pójść na miting polityczny.

Dziś poczta ściąga się sama, gazety tylko czekają, by zaświecić się nam na ekranach, politycy sami piszą do nas SMSy czy zaczepki na Twitterze. Nic nie musimy robić, by to wszystko mieć. Notyfikacje dzwonią, migają diodami, wibrują w naszych urządzeniach mobilnych, w aplikacjach na desktopy – że znów jest coś specjalnie dla nas, że trzeba to koniecznie sprawdzić. To głównie one są odpowiedzialne za to, że codziennie patrzymy na ekran smartfona średnio 221 razy (ponad 3 godziny dziennie)(3). Dwa lata temu Nokia policzyła, że robiliśmy to wówczas „tylko” 150 razy dziennie(4). Wychodzi na to, ze w 2012 roku, zakładając, że jesteśmy aktywni przez 16 godzin na dobę, zerkaliśmy w ekrany co 6,5 minuty, a dziś – już co 4 minuty…

Nieźle. Za dwa lata będziemy patrzeć co dwie?

Lęk przed brakiem ping, Fear of Missing Out

Do sieci przenieśliśmy obecnie sporą część naszych interakcji z innymi ludźmi, a jako, że bez ludzi nie potrafimy istnieć, staje się nam ona potrzebna prawie jak powietrze. Nie musimy się spotykać z innymi, by wiedzieć, że mają dziś dobry dzień, że wypili dobrą kawę, że znaleźli fajny filmik lub rozbili sobie palec o brzeg szafki. Nie dzwonimy, by spytać, jak ich zdrowie – piszemy SMS, posty na Facebooku, Twitterze, nk, wysyłamy snapy. Zerkamy na chmurkę z numerkiem nowych zdarzeń – sprawdzamy, co napisał Mietek, co poleciła Zocha. Ping – odrywamy się od tego, co robimy i patrzymy. Ktoś polubił nasze zdjęcie. Ping. Jadzia poleciła gierkę flashową. Ping. Śmieszny kot. Ping. Jakiś suchar, ale śmieszny. Ping. Ping…

Czekamy na ping. Jeśli nic się nie dzieje, nikt nie odpowiada, nic nie pinga – zaczynamy się denerwować. Sprawdzamy, zmieniamy sieć, resetujemy sprzęt, instalujemy inną aplikację. Nic się nie dzieje? Niemożliwe! Piszemy coś, co sprowokuje innych do odpowiedzi. Czekamy na interakcję. Nie może się nic nie dziać.

Ping. Działa. jest dobrze. Żyjemy. I inni też żyją. Uff.

Znamy to skądś? To codzienność wielu z nas. Zdarza się Wam zapomnieć smartfona czy tabletu z domu? Zapewne wrócicie po niego jak najprędzej, nawet przez pół miasta. Po zegarek czy portfel się nie wraca – po urządzenie do powiadamiania o tym, co się dzieje – musimy. Przecież może nas ominąć coś piekielnie ważnego! Oferta pracy. Mail od wujka z USA. Snap od gorącej laski poznanej w sobotę na party. Nowy mem. Nowy trend. Cokolwiek.

Gdy przyjmuje to ostrą postać, gdy nie możemy wysiedzieć kilku minut bez nerwowego spojrzenia w ekran, można podejrzewać, że opanowała nas już nowa, modna jednostka chorobowa, o której dużo pisze się teraz w internecie: FOMO – Fear of Missing Out, czyli lęk przez przegapieniem czegoś, co się zdarzyło w sieci. Według badania przeprowadzonego przez MyLife.com FOMO dotyczy 56% użytkowników sieci społecznościowych(5). Nic dziwnego. Każdy, kto jest w sieci, chce WIEDZIEĆ. Przecież po to ona istnieje – daje nam wiedzę o tym, co się dzieje? Co w tym złego?

Powiadomienia jak papierosek

Po co odrywamy się od różnych spraw i patrzymy w sieć? Nie tylko z głodu informacji. Tak naprawdę celowe guglanie by otrzymać odpowiedź to niewielka część naszej codziennej, sieciowej aktywności. Zerkamy raczej, by odpocząć od tego, co robimy. Zrobić sobie chwilkę relaksu. W pracy, w domu, podczas podróży, w biegu, na treningu, przy pochłanianiu hamburgera – przestajemy myśleć o czymś, co nas męczy, zaczynamy myśleć o tym, co się dzieje tam. W cyberświecie. Tu wypełniamy nudną tabelkę w excelu, tam Irenka ma nowe selfie, a Zbyszek wrzucił zdjęcie na którym widać kawałek cycka. Tu mamy nudną nasiadówkę, a tam wyciekły nowe zdjęcia celebrytek, albo pojawiły się nowe memy z wczorajszego meczu. Tam jest ciekawie – tu – nudno.

Jedni wychodzą zapalić, inni zerkają w smartfony.

JulieFaith, flickr

Jeśli nałogowe sprawdzanie, co dzieje się w internecie można porównać z paleniem papierosów, to powiadomienia są niczym zgoda na palenie co chwilę, w każdym miejscu. Gdy jeden palacz mówi “idę na fajkę” – reszta czuje swędzenie w okolicy uszu – już też chcą, już też muszą. Ping to właśnie takie „zapal sobie…” Ping – muszę sprawdzić, ping, ping, ping – trzeba sprawdzić, co się dzieje. Już nie da się pracować, nie da myśleć o czymkolwiek. Ktoś coś do nas mówi, a my czekamy tylko, by skończył – i byśmy mogli sprawdzić, czemu ping.

Powiadomienie działa jak maszyna, która robi PING z Monty Pythona. Sygnalizuje, że pacjent – internet – żyje. I wymusza udowodnienie, że my też żyjemy. Zatem buźka! Poszło! Uśmieszek. Poszło! Śmieszny kot – poszło! Selfie – poszło!

Niech u kogoś zaświeci się dioda i niech zobaczy, że ja też żyję – i mam dobry humor!

Dać sobie w mózg, dać sobie w duszę

Uzależnienie od informacji, pragnienie, by być zawsze świetnie poinformowanym nie jest wynalazkiem naszych czasów. Od wieków było tak, że Ci, którzy wiedzieli więcej, niż inni – błyszczeli. Cięta riposta, błyskotliwość – oto coś, co dawało zawsze fejm, bez pieniędzy czy głupich spodni. Dziś o niego po prostu znacznie łatwiej. Byliśmy – i jesteśmy – podatni na pochwały, łasi na komplementy, próżni, narcystyczni – sieć tylko pozwoliła robić to łatwiej, szybciej, większej liczbie osób. W internecie, przy dobrych wiatrach, sławę można zdobyć w kilka miesięcy. Podziw kilku osób jeszcze prędzej. W realu wiedza o tym, co się dzieje w sieci, również punktuje. Znamy wszystkie trendy, memy, wcześniej, niż kwejk, jesteśmy obeznani w lolach i prankach szybciej, niż joemonster – mamy gotową odpowiedź na wszystko. Jesteśmy perfekcyjnymi istotami postmoderny – mamy gotowy cytat na każdą okazję, bo doskonale jesteśmy w nich obeznani. Jesteśmy wyznawcami „#teras”…

W tym wszystkim powiadomienie – ping i kolorowa dioda, jaśniejący ekran smartfona czy tabletu – jest największym błogosławieństwem. Oszczędza nasz czas, nie musimy wędrować po cudzych profilach, po onetach i interiach, by się dowiedzieć. Informacja przychodzi do nas sama. Powiadomienie jest jak sygnał do zapalenia papieroska – ot, pofolgować na chwile próżności, zobaczyć, co się dzieje. Odpocząć. Zapomnieć. Zanurzyć się w piękny, kolorowy świat. Uderzyć sobie nie tyle w płuco, co w mózg dawką dobrego nastroju.

Bo w internecie zawsze jest dobry nastrój.

Sygnał – ślinotok – lajk

Uzależnia nas to, co jest dla nas miłe, co pobudza, co jest atrakcyjne. Narkotyki dają ułudę dobrego samopoczucia, chwilowo dopalają człowieka. Nikotyna – jeden z najsilniej uzależniających narkotyków, kusi możliwością skoncentrowania się, uspokojenia (jak wskazują źródła medyczne – pozornego), zapewnia łatwą nie tylko satysfakcję, ale też i ulgę:

[quote text_size=”small” author=”dr n. hum. Marta I. Porębiak, Katedra Psychologii Klinicznej, Wydział Psychologii UW”]
Jeśli osoba uzależniona sięga po papierosa w sytuacjach, w których czuje się niekomfortowo, niepewnie, przeżywa stres lub napięcie, wówczas palenie może zacząć kojarzyć z metodą samouspokojenia.(6)
[/quote]

Uzależnienie od patrzenia w powiadomienia jest niezwykle atrakcyjne. Przecież nie kosztuje nic. Nie wiąże się z czymś niepopularnym, ganionym publicznie. Pozwala odetchnąć, odprężyć się, pośmiać. Dlatego jest takie groźne. Jest też sprytnym sposobem na wymuszenie przykucia naszej uwagi. Twórcy aplikacji przesyłają powiadomienia o aktualizacjach. Banki ślą powiadomienia o kredytach. Serwisy randkowe przypominają o nowych ciachach do wygarnięcia w Twoim mieście. Wszystko dlatego, że masz ich aplikację – często nawet musisz mieć, bo jest preinstalowana w Twoim urządzeniu.  Teraz adresat już nie musi obgryzać paluchów, czy wywoła interakcję – ma to jak w banku. Wystarczy, że wcześniej skusił cię do zasubskrybowania jego konta, kanału, RSSa. Kolejny śmieszny kot – a twój tablet sam wpada Ci w ręce, by dostarczyć Ci informacji natychmiast. To lepsze, niż mailingi, ulotki reklamowe – te wyrzucamy nie patrząc. A kto spośrod setek powiadomień z Facebooka wyłuska te, na które warto popatrzeć oraz te, na które nie warto?

Powiadomienia to nowy spam naszych czasów. Tylko patrzeć, gdy pojawią się aplikacje odsiewające te, które są tylko bzdurami od tych ważnych. I tylko czekać płatnych usług pozwalających zaoszczędzić nasz czas poprzez odsianie „niechcianych” pingów. Wszystko po to, byśmy mogli zaoszczędzić jeszcze więcej czasu…

[hr style=”dotted”]

Nigdy chyba nie byliśmy tak blisko roli psa z eksperymentu Pawłowa, którego pamiętamy chyba wszyscy z lekcji w szkole. Powiadomienia używają dokładnie tych samych sygnałów, których używał Pawłow: światła i dźwięku. Diody i dzwonka. Pies dostaje jeść wraz z sygnałem dzwonka i zaświeconą żarówką. My dostajemy świeże kąski z sieci wraz z ping i miganiem diody. Pies ślini się. My też się ślinimy. Po jakimś czasie Pawłow włącza już tylko dzwonek i żarówkę, ale bez miski z żarciem – pies ślini się. My też ślinimy się na sam sygnał powiadomienia, choćby nawet w cudzym telefonie. Sprawdzamy, co w misce. Nieważne, że pusto. W końcu ktoś coś do niej włoży. Kolejnego kota, kolejny lajk.

(Skądinąd – ciekawe, czy Pawłow sam nie czuł uzależnienia od dzwonienia psu dzwonkiem…)